tak i człowiekowi samemu nie żyć, w karczmie się nie weselić, do lasu nie jeździć, ino, jak Pan Bóg przykazał, zawżdy z drugimi, — z bratamy.
Wszyscy razem mówią, przepijają do siebie, ściskają się z serdecznością i »kuntentność« rozpromienia wszystkie oczy, i coraz głośniej krzyczy: Hop! hop! hop!
Dyle podłogi pod ciężkiemi przycinaniami obcasów skrzypiały coraz ciężej — a basy, umieszczone wysoko, na kłodzie z kapustą, śpiewały coraz grubiej:
— Bom, cyk, cyk! Bom, cyk, cyk!
A na to im odpowiadały lipowe skrzypeczki:
— Tuli, tuli, tuli, tuli, tulity, tulity!
I ochota była siarczysta i niepowstrzymana. Twarze były przy twarzach, piersi przy piersiach, plecy przy plecach — a wszystko tak nawskróś przeniknięte rytmami skocznej muzyki — że oberek szedł taki wściekły, zamaszysty, chłopski, aż sęki wylatywały z podłogi, szybki jęczały żałośnie, a grube, pękate kieliszki na szynkwasie, aż dziw, jak podskakiwały z uciechy.
Od czasu do czasu karczmarz brał bęben z brzękadłami, potrząsał nim mocno, niby chłop Żyda za łeb, uderzał pięścią w skórę do taktu skrzypkowi.
— Dyy, dyz, dyz! — brzmiało wtedy zgiełkliwe, zagmatwane i ogłuszające brzękiem — i tupot był zaraz siarczystszy i pokrzyki więcej schrypnięte, a kaganek aż przykucał i kopcił sadzą, na powiewające, niby płaszcze, kapoty. Para z topniejącego na butach i przy drzwiach śniegu, dym
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/05
Ta strona została uwierzytelniona.