Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho, stary, ja dokumentniej opowiem, bo ty nie pamiętasz — przerwała mu żona. — Ide se duchtem[1]na ten przykład, ide...
— Stul gembę, zaraz będzie tu ozorem mleć po próżnicy. Ja powiem. Pańskie zdrowie.
— Pijcie z Bogiem.
— Słodka i mocna, panie Strzelec, jeszcze jednego!
— Wasze zdrowie, Andrzeju!
— Pani Jackowa, jeszcze tego samego.
— Bóg zapłać, Andrzeju, ale ja już nie mogę.

— Mój najukochańszy panie, jeszcze kieliszek, tylko ździebko, choć łycka, o... Zaraz powiem, jak to było. Żona mówi: ide se duchtem, niby przez działkę pana Strzelca, powiada, leży coś: zając, czy nie zając — nie; nima ogona, powiada, nie cielak, a i nie świnia, bo nie kwiczy. Baba stanęła, ba, aże ścierpła ode strachu, że tylko odmawia »Pod Twoją obronę«; a ten zwierz leży furt i rozdziawia gembę, powiada, a kły miało, jak palec — a że babski naród, zły naród i zapamiętały, czy to w złości, czy w dobroci — to jak nie zdejmie trepiska z nogi i jak nie chlaśnie tego zwierza w łeb, i jak nie weźmie uciekać z płaczem do domu — powiada. Przyleciała do chałupy i powiada: Stary! — A co? — odrzeknę. — Zabiłam jakiegoś zwierza na duchcie — powiada. Nie odrzekne nic, bo myślałem, że ją tak z chodu zamroczyło i plecie trzy po trzy, zwyczajnie, jak baba. A ta wciąż swoje: — Zabiłam zwierza, czy

  1. ducht, dukt — droga leśna.