paską, westchnęła cicho i zwróciła się do Tomka, siedzącego samotnie na skrzynce, z flaszką w garści.
— Tomek! tobie z oczów coś złego patrzy — szepnęła, dotykając jego ramienia.
— A coby, jak nie bieda? bo to babka nie wiedzą?...
— Słyszałam coś, ale ludzie różnie gadają, że nie wiadomo, kiej wiara, a kiej para.
— Dymisyę mi dali — szepnął chłop smutnie.
— Bez co?
I w głosie jej zadźwięczało ogromne współczucie.
— Bez co?... bo trzeba było dawać dozorcy: to gąski pod jesień, to masła na zapusty, prosiaka i jajków na Wielkanoc, to kuraka na Świątki — a ja nie nosiłem, jak drugie: skąd wziąłbym? Dzieciom nie było co dać jeść — kobieta mi się z biedy zmarnowała, krowa padła też nie przez dobrość, kartofle, wiecie, jakie były łoni... mniej wykopałem, niż wsadziłem. Darłem się prawie, i ani żonie, ani niczemu nie poradziłem; harowałem na służbie i w domu, i w dzień i w nocy, a biedy nie zmogłem. Dozorca ciągle pomstował na mnie — com mu miał dać? pod żebro może, bo sam z dziećmi nie mieliśmy co na ząb położyć. Pędził mnie i pilnował przez złość coraz barzej. Pisał do naczelnika laporta, że jestem hardy, że lenciaj, że na służbie śpię, że plantu nie obchodzę — potem powiedział, że żelazo ukradłem z magazenu, że...
— Tomek, wziołeś? powiedz mi prawdę, już ci wszystko jedno, co?
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.