Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

wmurowanej w ścianę szafki, wyjął z niej ledwie napoczęty bochenek chleba i dał.
Tomek dziękował mu z serdecznością i zabierał się do odejścia.
— Czekaj-no, dam ci parę groszy, wiele nie mogę, bo to nie moje. — Wziął kupkę miedziaków w rękę i wyjął dziesiątkę. — Masz, moje dziecko, nie mam więcej, idź z Bogiem. Ja już tam za tobą przemówię, gdzie potrzeba. Biednyś ty, Tomku, ale zmiłowanie Pańskie i moc jest wszechpotężną. — Pocałował go w głowę i zrobił nad nim krzyż w powietrzu, szepcąc jakąś modlitwę półgłosem.
Tomek wyszedł do głębi wzruszony, ale i pokrzepiony na duchu.
— Niech ci Bóg da zdrowie, to dobry szlachcic! — szepnął i poszedł prosto z plebanii, przez zaśnieżone pola, nie patrząc już dróg, ani ścieżki, ku domowi.
Było mu jakoś lżej na duszy, jakby odetchnął nieco po udręczeniu. Pobożne i współczujące słowa księdza napełniały czułością jego proste poczciwe serce, przenikało go jakieś ciepło nadziei.
— Biednyś ty, Baran, sirotaś ty, Tomku! — powtarzał odruchowo słowa księdza i tak się wnętrznie rozczulał tymi przypominanymi dźwiękami słów, że mu łzy rozrzewnienia płynęły po twarzy i bezwiednie się pochylał, jakby pragnąc kogoś objąć za nogi.
Mróz coraz siarczystszy oprzytomniał go zupełnie, że prawie zapomniał o księdzu i o obiedzie, tylko coraz chciwiej oczyma chwytał kontury