kopnął i, jak oszalały tłukł się po izbie, rwał sobie włosy, ale że mu to nic nie pomogło i wyczerpał się prędko, uspokoił się i znowu czekał.
Od księdza nie było żadnej wieści, dnie się wlokły strasznie wolno i strasznie głodno. Jednego wieczoru, po całodniowym poście, przyszło mu coś na myśl.
Dzieci płakały, a Józiek cicho się skarżył, że go coś gniecie pod piersiami i że mu jakoś we wątpiach piszczy, był rozpalony od gorączki, przez sen się zrywał, krzyczał i prosił o chleb.
— Nie płacz, synu, przyniesę wam jeść — powiedział Baran krótko. Wziął worek, siekierę i poszedł ku dworowi.
Brnął w śniegu po pas, ale doszedł do tych stodół, gdzie niedawno widział psy, wyprawiające ucztę. Szukał padliny — macał w śniegu nogami, to steliskiem siekiery, ale nie znalazł nic. Miał już odchodzić z niczem, kiedy dosłyszał ciche warczenie u szczytu budynku — tam poszedł.
Kilka psów rozrywało pomiędzy sobą owcę i warczało. Rozpędził je siekierą. Psy ustąpiły niechętnie, szczękając zębami na współzawodnika.
Tomek wybrał z tej owcy najmniej uszkodzone części, wsadził do worka i, zarzuciwszy go na plecy, zawrócił ku domowi.
Psy rzuciły się za nim ze skowytem; skakały mu do worka, rwały go za kożuch i docierały zajadle. Odganiał je siekierą i śpiesznie biegł, ale znalazł się pod śniegiem rów jakiś, w który wpadł. Psy skoczyły na niego. Wszczęła się krótka walka, z której wyszedł zwycięzcą — ale z porozrywa-
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.