— Sprobujcie, babko. Lekujcie tego mojego parobka kochanego.
— Przemierzyćby go potrzeba, albo i okadzić i zażegnać... bo ja wiem co!...
— Wszystko róbcie, aby mi tylko nie zamarł chudziaszek. Loboga! taki sielny parobek. Na wiosnę byłby już do pasania — a taki układny, taki obserwant, taki dobry, loboga! — jęczał ze łzami Tomek.
— Jak Pan Jezus kogo miłuje, to mu niczego nie żałuje... Ale, Tomek, ojciec duchowny mi powiedzieli, żebyś ty zaraz szedł na stacyę; będzie naczelnik, przyjedzie oglądać te zaspy. Idź zaraz i telko nie bądź hardy, obłapiaj grzecznie za nogi i proś. Ksiądz przyjedzie później i pogada, tak mi powiedział.
— A chłopaka tak zostawić?
— Idź, chłopaka dojrzę, co bedzie trzeba koło niego zrobić — zrobię.
— Dobraście, babko, że i rodzona nie byłaby lepsza.
— Ale! dlaczego-to miałabym być zła!...
— Insze kobiety nie mają takiego pomiarkowania.
— Bo insze widzą tylko swoich chłopów, dzieciska i kłopoty... No idź już.
Tomek wprawdzie z pewnem ociąganiem poszedł na stacyę.
Stara przyniosła ze wsi ziół, siwy gliniany garnczek z pokrywką i zaczęła w nim coś warzyć. Jóźka rozebrała do naga i ułożyła go na środku
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.