w oknie i machinalnie przesuwał ziarna różańca, machinalnie powtarzał pacierz i nasłuchiwał.
Jaskółki zaczęły słodko szczebiotać nad oknem, jakby modlitwę do zórz coraz jaśniejszych i do dnia...
Ziemia jakby się prężyła ze snu, a sadzawki fabryczne, niby oczy, pokryte pasami mglistych bielm, otwierały powieki zmroków i patrzały sennie poprzez rzęsy topoli, pochylonych nad niemi.
Czerwone mury fabryk ociekały rosą i drgały w brzaskach jakby dreszczem przebudzania. Długie szyje kominów fabrycznych, niby żórawie, czuwające nad stadem dachów, wyciągały w blaskach świtania dzioby czerwone i piły światło...
A długie błotniste drogi, ścieżki, rowy, szyny kolejowe, strugi wody, ulice czarne jeszcze — pod mgłami oddechów prostowały zmęczone, przepracowane ciała, przeciągały się sennie i zapadały w ciężkie, odrętwiające marzenie o długim odpocznieniu, o śnie długim... długim...
I pan Pliszka marzył; przesuwał różaniec, szeptał modlitwy, błądził oczami po konturach domów — ale nic nie widział, zatopiony w sobie, w jakiejś ciężkiej mgle myśli — w tumanie uczuć rozpierzchłych, w chaosie dziwnych drgnień duszy, dziwnych błysków, przeczuć, słów, obrazów, a niepokojów... Kłębiło się w nim i rozrastało coś, czego zupełnie nie rozumiał. Czuł tylko, że przenika go głucha tęsknota — ale za czem?... Nie wiedział, jak nie wiedział nawet nazwy tego uczucia, które mu serce rozprężało.
Drzewa w pewne dnie marcowe, w straszne
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/07
Ta strona została uwierzytelniona.