— To musi być ciężko Antosiowi tak się ciągle uczyć, co?
— Ciężko! nie, nie! — odparł cicho chłopiec, zapatrzony w płat słońca, lśniącego w zbiorniku wody!
— Ale! Ale! — powiedział wątpiąco pan Pliszka.
Milczeli. Antoś patrzył na sadzawkę, bo słońce wlokło złote włosy po wodzie, poprzez cienie drzew, stojących dookoła, a pan Pliszka patrzył na jego żółtą, mizerną twarz i oczy zaczerwienione i na jego mizerne buty, a potem westchnął ciężko i słuchał cichych rozmów robotników, siedzących na cembrowinach sadzawek, grzejących się w słońcu.
— Wie pan Pliszka? Pojedziemy z mamą w Zielone Świątki na wieś.
— Na wieś! po co? Zdziwił się ogromnie.
— Po co! Odpocząć na świeżem powietrzu... no...
— Cóż tam dobrego na wsi? Lepiejby Antoś siedział w domu i uczył się... butów ano szkoda.
Antoś spojrzał na niego gniewnie, zabrał blaszankę i poszedł.
Pan Pliszka zapalił fajeczkę i ciągnął zwolna dymek.
— Aha! Kupię mu buty, jak przyjedzie ze wsi... podarłby przez dwa dni... Cóż oni będą robić na wsi?... Głupi...
Wytrząsnął śpiesznie fajkę, bo gwizdawka już wołała do roboty.
Nie myślał długo o tej wsi, bo znowu huczało pod nim i nad nim.
— Winda! Suszarnia!
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.