Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

bezmyślnym wzrokiem patrzył w księżyc, co się już był wzniósł ponad miasto i płynął, jak ptak świetlany, poprzez czarne głębie.
Duszę mu omroczył dziwny smutek roztęsknienia, a na oczy opadł łzawy cień, uparty cień, który ustąpić nie chciał, pomimo że go pan Pliszka ścierał kułakiem.
I siedział tak długo, wpatrzony w noc miesięczną i wsłuchany w Józkową muzykę — tylko, że nic nie widział, nie słyszał i nie pamiętał.
Wieczór był cichy maja, sobotni wieczór fabrycznego miasta, odpocznienia wieczór.
Okna gasły, ciemniały, jak źrenice, zmożone snem; fabryki milkły i zasypiały, ulice głuchły i zdały się przeciągać w leniwem, rozkosznem odpocznieniu; domy zanurzały się w ciemności i w ciszę, gwar ludzkich rojowisk przycichał, tylko księżyc świecił coraz jaśniej, tylko czuby drzew szeptały listkami i jakby się wznosiły w tej srebrnej mgle i jakby piły światło i ciszę i ukojenie.
— Zostańcie z Bogiem! — zawołał któryś przez okno!
— A idźcie na złamanie karku! — mruknął pan Pliszka ze złością.
Ale już nie mógł usiedzieć, nie. Podniósł się i poszedł za nimi, poszedł wolno, bo jego drewniana noga zaciężyła mu dzisiaj, poczuł w niej dziwny ból, dziwny. Stanął na drodze i patrzał za nimi...
Długo widział ich czarne sylwetki z białymi tobołkami na plecach, szli przez pola, ku kolei... dobrze widział w tem jasnem, księżycowem świe-