przyszedł, był już gęsty mrok, pan Pliszka wybuchnął i zbił go srodze.
— To ja sam tu będę siedział, co! Ty, chamie, ty, parobku głupi, to i tobie także wieś pachnie, co! Krzyczał strasznie; ale, że pies się nie bronił, tylko jakby jęczał z bólu i tak patrzał żałośnie, tak żałośnie skomlał i lizał jego ręce, że pan Pliszka ochłonął prędko, porwał Kruczka na ręce i rozpłakał się pewnie pierwszy raz w życiu.
— Cicho, Kruczek! Widzisz... twój pan!... widzisz... sam... sam...
Nie, nie mógł już mówić więcej pan Pliszka...
Ale cały długi wieczór modlił się żarliwie.
Niewesoły miał pierwszy dzień Świąt Zielonych pan Pliszka, nie.
Na drugi dzień już nie mógł dać sobie rady, tak mu pusto i źle było w domu, tak samotnie na ulicach, tak głupio w szynkach i tak tęskno, tak strasznie tęskno za czemś, że już na godziny prawie obliczał czas, dzielący go od powrotu tych »głupich chamów«.
Po południu, że już wytrzymać nie mógł, poszedł do fabryki. Włóczył się po salach pustych i cichych, pogrążonych we śnie... Maszyny spały, obwisłe nieczynne pasy i koła wisiały bezwładnie, pogrążone w głębokiej, dziwnej zadumie; potworne, dziwaczne korpusy maszyn, stalowe łby i ręce — szarzały tajemniczo w świetle słońca; stosy kolorowych towarów leżały, spiętrzone po salach. Kurytarze były ciche, kotłownie nieme i wygasłe — ale wszędzie, na każdym kroku, w każdym załomie maszyn czuć było straszną siłę, powstrzymaną
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.