a tylko dachy słomianych domów wychylały się ze zbóż wykłoszonych, gdzie drzewa nie konały, zatrute odpływami fabryk, gdzie zboża, jak woda, falowały w blaskach słońca, tam, gdzie łany, niby barchan zielony, nakrapiany żółtemi ognichami, rozlewały się jak morze, gdzie wiatr pieszczotliwy, miękki gził się swawolnie i targał zielone brody wierzb pochylonych i rozdmuchiwał przekornie czuprynę płowego żyta — tam, na wieś prawdziwą... Pan Pliszka się cofnął, uderzył go niemile wiatr, powrócił do jakiegoś podmiejskiego szynku, wypił kieliszek wódki, posiedział i poszedł znowu w pole...
Nie krzyczał już pan Pliszka na Kruczka, nie zabraniał mu szaleć, nie czuł już pogardy do ludzi, łażących po miedzach i dróżkach... przeniknęła go głęboka cisza majowego popołudnia.
Usiadł nad jakimś rowem pełnym wody, po której skakały żaby, pełnym żółtych kwiatów, pełnym traw i krzaków olszyn, pełnym robaków, pełzających po liściach i ziemi, pełnym dziwnego, cudownego życia!...
Pan Pliszka zdjął czapkę, było mu bardzo gorąco.
Skowronki, jakby pijane wiosną, śpiewały nad nim, a tam, w puszczach żytnich, ćwierkały kuropatwy, zwoływały się, woda tak dziwnie, tak słodko szumiała. Słońce przypiekało, aż żaby wychylały swoje okrągłe oczy z pod wody i nukały głucho, monotonnie... sennie... a ze wszystkich stron płynął szum, chrzęst; płynęła słodka muzyka chrząszczyków, przepiórek, płynęły ciepłe, upajające zapachy macierzanki, zapachy ziemi rozgrzanej, zapachy złotego słońca...
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.