Ale rano, w fabryce nie śmiał już tego powtórzyć, czuł wyraźnie dzisiaj, że fabryka go nie puści, że te bydlęta żelazne patrzą na niego groźnie, że te mury...
Nie, nie puści...
A tymczasem nocami, w marzeniu już był tam, u swoich, już chodził po chatach panów braci, wita się, raduje, odnajduje wszystkich, i jest mu tak dobrze, tak strasznie dobrze.
O, dosyć mu tej męki, dosyć.
— Jutro pójdę, żeby nie wiem co, pójdę — powiedział.
I przyszło w końcu to jutro, pan Pliszka czekał wieczoru, nie miał odwagi odchodzić w dzień.
Nie zwierzył się z tym planem nikomu.
I w nocy, gdy już w izbach wszyscy spali, wstał pocichu z łóżka, spakował w tłumok rzeczy i czekał tylko świtu, bo pociąg odchodził rano.
Kruczek niespokojnie obwąchiwał tłumok i patrzał mu w oczy.
— W świat pójdziemy, do swoich, w świat! — powiedział mu cicho.
Pan Pliszka siedział w oknie, pomiędzy rozkwitłemi fuksyami, czekał świtu, a patrzał na fabrykę, która olbrzymią, czarną plamą leżała w szarej, smutnej nocy.
Deszcz mżył drobny i ciepły.
— Jutro już tam będę! — myślał pan Pliszka, i serce zrywało mu się z szalonej radości.
Cień fabryki jakby zolbrzymiał i jakby pękł i rozlewał się szeroko — na świat cały.
Pana Pliszkę noga zaczęła boleć dokuczliwie.
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.