— Na miłość Boga ukrzyżowanego — zawołał — nie czyń-że mi tej przykrości i tego despektu. Mylisz się waćpan; łzy to są smutne, ale słodkie razem; żywy obraz syna naszego mamy przed sobą — niech się choć tem pocieszę. Zlituj się, nie bierz za złe...
Mówił z taką gorącością starosta, że przez poszanowanie dla wieku i uczucia, jakie okazywał, nie śmiałem się mu sprzeciwiać, siadłem zakłopotany, wyrzucając tylko w duchu sobie, żem myśl miał pojechania tu, Moskorzewskiemu, że mi ją poddał, i Zbąskiemu, że mi ją do skutku przyprowadził.
Staruszek, ocierając łzy, wciąż patrzał na mnie.
— Podobieństwo nadzwyczajne — szeptał, jak sam do siebie — niesłychane. Postawa, twarz, głos, ruchy... Boże miłosierny!
Domawiał tych wyrazów, gdy drzwi od pokojów naprzeciw otworzyły się, i prowadzona przez córkę ukazała się pani starościna.
Osoba była w późnym wieku, a choć od męża młodsza, tak złamana cierpieniem, że się niemal od niego wydawała więcej zgrzybiałą i osłabłą. Szła drżąc, powoli, opierając się na córce i wnuczce. Pomimo wieku i znękania, które się na smutnej malowało twarzy, starościna była tak piękną, iż malarzby z niej wzór mógł brać do obrazka. Smutkowi jej towarzyszyła taka anielska słodycz w wyrazie ust, wejrzeniu, w składzie wszystkich rysów twarzy, nawykłej życiem do chrześcijańskiej rezygnacyi i cierpliwości, iż niepodobna było nie uczuć się wzruszonym widokiem tego oblicza
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 24.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.