nie mówiąc słowa. Zachowała całą swą przytomność, ale myślami zdawała się być gdzieśindziej, na drugim świecie. Zmiana w jej stanie była nieznaczna, powolna, stopniowa, tak, że myśmy ją mniej widzieli, niż obcy. Pierwszy uwagę moją i pani Sawickiej zwrócił na to kanonik. Zaprzeczaliśmy zrazu, potem i nas to uderzyło.
Starościna niepokoiła się teraz rozporządzeniem majętnościami. Był wprawdzie testament dawny, ale ten, po kilkakroć powtarzała, chciała przerobić koniecznie i odmienić. Unikałem o tem mowy, jak się łatwo dorozumieć.
Jednego ranka przyszła do mnie pani Sawicka, zastukała w okno i kazała iść do starościny. Że to się codziennie prawie trafiało, nie zdziwiłem się wcale i poszedłem.
Staruszka, na pół siedząc, pół leżąc w fotelu swym, drzemała z koronką w ręku.
— A! jak to dobrze, że przyszedłeś, mój Włodziu — poczęła głosem słabym — ja się już dawno, dawno z tobą o tem mówić wybierałam. Trzeba raz skończyć, będę spokojniejszą.
— O cóż to chodzi? — spytałem.
— Siadaj tu blizko przy mnie, bo ja mówić głośno nie mogę.
Siadłem wedle zwyczaju na nizkim stołeczku przy jej nogach.
— Czas bardzo, żebym ja tem, co mam, rozporządziła. Okoliczności, jak widzę, nie zmieniły się, i ty zawsze musisz się ukrywać pod pożyczonem imieniem, jakże ja tobie zostawię, co ci należy?
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 24.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.