Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 25.djvu/08

Ta strona została uwierzytelniona.

dnie bąki strzelać i napatrzeć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzeć. Tać to są żywe komedye chodzące, jeśli nie tragedye, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzało, jako wiekowemu człowiekowi, widzieć w karetach takich, co zapałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno....
Spacer trwa z rozmaitemi waryacyami do obiadu. Jadam zwykle w traktyerzyku na Długiej u Hołkiewiczów, ludzie nieźli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska też zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiej; a na starość, na starość i apetyt niewielki, i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czemkolwiek podsycić, by nie zgasła.
Hołkiewicz czasem do obiadu, zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i, siedząc na sofce, trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i, otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nieosobliwa, ale się do niej nawykło, ma się tu swój stołek, swojego »Kuryerka«, »Gazetę Warszawską« i filiżankę kawy, nie takiej, jak ranna, co ją sam robię, z cykoryą — ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się