Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 25.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

sposobem sprzątnął, bo tu się nic dalej żywego przed nim nie utrzyma.
18 maja. Myszy, jak niema, tak niema. Coś zaszło — coś w tem jest. Szkoda mi jej. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości i gotowa w niej zdechnąć z głodu.
19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro, na moje nogi, jest subjekcyi trocha. Czuję potem w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto, wiedząc, iż niema komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął — Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiero łobuz na łobuzami, co się zowie!! Jakem go zobaczył, a! Jezu miłosierny! choć go za biletami pokazywać. Buty, poczynając od nich, gdzieś ze śmietnika chyba wziął i dwa razy większe, niż jego niemożliwe łapy.... Spodnie na jednej szelce, obszarpane a zatłuszczone. Spencerek, dam dukata, kto mi powie, jakiego koloru; twarz zamorusana, włosy, jak szopa. A we łbie tym dwoje oczu, jak węgle, czarnych.
Gdy mi się zjawił na progu, myślałem, że przyszedł po jałmużnę, i jużem się gotował z trzygroszniakiem i z kazaniem — aż tu, nie pytany, obejrzał się i do dzbanka.
— A tobie co do niego?