Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 25.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

wiem, posłałbym po innego. Gdy się komu nie powodzi, trudno w niego wierzyć — taka ludzka natura.
2 czerwca. Ja z tym chłopcem rady sobie nie dam — coraz mi bardziej rozwydrza, a jużem go złapał na łasowaniu. No cóż? wyszczerzył zęby, począł się śmiać, pocałował w rękę, zaręczył, że tego więcej nie będzie. Prawdę rzekłszy, nie było go tam tak bardzo o co pozywać. Kawałek szynki, com sobie przyniósł na podwieczorek, bo kolacyi nie jadam.
Sylabizować poczyna. — Ale mam wątpliwości, bodaj, czy nie umiał on już wprzódy i alfabetu i sylabizowania, a udawał tylko dla butów i spodni, że się uczy! Minę ma taką figlarną, i tak mu to idzie chwilami łatwo.... Ale, przypuściwszy nawet, żeby tak było! Jestże to znowu grzech tak wielki? Chłopię straszliwie biedne, w nogi mu było zimno. Sądził, że darmo nie dostanie okrycia. Przytem, to są domysły, dowodu nie mam. Katechizmu go pono nikt nie uczył, a natura i instynkt każą się ratować — choćby sprytem. Innemuby to było nie do przebaczenia, jemu — odpuszczam chętnie.
Zdaje mi się, że stary surdut tabaczkowy, gdyby go przerobić, jeszczeby mu mógł służyć wyśmienicie.
3 czerwca. Chłopiec mnie codzień więcej zajmuje, prawdę rzekłszy, przez egoizm — paskudna ludzka natura. Nie mam się do kogo przywiązać. Mysz mi zginęła, wróble się absentują — chłopak daleko mi więcej robi satysfakcyi, zwłaszcza, że roztropny.