brawszy swe łachmany, drapnął. Gospodarz we furyi na łobuza, próżno go mitygowałem!
Powiada — nikczemnik! Co to tam potępiać zaraz. Lato, mosanie, chłopcu się chciało na swobodę; to jest w naturze. W okolicy, na powietrzu świeżem znajdzie sobie robotę biedaczysko!
A miałem już tak piękne dla niego projekta! Byłbym pana senatora zainteresował i — mógłby był pójść do szkół.
Ale to, słowo daję, tak jak z tą myszą, ledwie się zaczęła przyswajać i poszła szukać lepszej doli. Mam już takie dziwne szczęście, do czego się zacznę przywiązywać, Pan Bóg mi to odbiera. Wola jego. Może to i lepiej? boby człek potem miał z tego jaką zgryzotę.
Poskarżyłem się Sulzerowi, naśmiał się. Powiada, dziękuj asindziej Panu Bogu, że się to zawczasu stało, i że jeszcze nie okradł, uchodząc.
Zgorzkniały jakiś człek. Zaraz — okradł.
11 czerwca. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, że mi po tym chłopcu straszliwie tęskno. Więc i dobrze, że drapnął, bobym się był zanadto przywiązał. Ta samotność dokuczliwą jest. Na zimę pewny jestem wróbli, myszy są niestateczne. Karm je, karm, żebyś im nie wiem co dawał, skłonne są szukać lepszego losu i nikną. Po kilka dni żadna się teraz nie pokazuje. Latem widać i one na pola wychodzą, bo im natura i swoboda miła.
12 czerwca. Gdym dziś wieczorem poszedł na przechadzkę do świętego Aleksandra, jak zwykle, patrzę: na placu, poznałem go po spencerze, uwija się mój Czupurny; ten sam, słowo daję, z workiem
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 25.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.