Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 25.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Musiałem mu się po formie zaprezentować i przypomnieć, dopiero zakrzyknął:
— Na rany boskie, a czyż to być może?
Widywał mnie w innej sytuacyi. Między nami jest tam nawet przez nasze matki jakieś dalekie pokrewieństwo. Ze stroju, miny i fantazyi zauważyłem, że mu się dziać musi dobrze i pomiarkowałem zaraz, żem się nie powinien przed nim skarżyć na tę moją biedę, aby tego nie wziął za przymówkę do kieszeni.
Złoty człowiek, dobry z kościami, ale zawsze był skąpy. Wszyscy wady mamy, nie jesteśmy aniołami, to trudno, a z drugiej strony człek z familią, ma obowiązki; skąpstwo jego nazwać należy cnotą.
Musiałem przed nim udawać wesołego i dziwaka, boby się nędzy mojej nastraszył i czmychnął mi, a niezmiernie mi się z nim chciało rozmówić o naszych wspólnych znajomych, o starych czasach, o tych rzeczach, co w duszę balsam leją, o których ja nie mam do kogo przemówić i słowa.
Pogadaliśmy tak na początek trochę, w ulicy stając, i odprowadziłem go do hotelu Smoleńskiego. Gdym mu zaraz w początku dał do zrozumienia, że choć się prezentuję tak ubogo i niepozornie, nic od nikogo nie potrzebuję, poweselał widocznie. Wiedział dawniej, żem miał kapitalik u Potockich, umyślniem zmydlił, nie przyznając się do tego, że go straciłem, boby nieochybnie stchórzył i humorby mu odebrało.
Traktuje mnie więc jako bezdzietnego staro-