Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

niemal łachmany. I ona trzymała torbę w ręku, a zawiniątko jakieś pod pachą.
Z wielkim trudem wtoczyło się to na podwórko, a tu dopiero rozpoczęto dobywanie starca z krzesła, którego prawie na rękach do domu wniesiono. Jak później dostał się na drugie piętro, anim mógł, ani chciałem się przyglądać, tak mnie widok tej niedoli głęboko poruszył.
Wieczorem w jednem z okien zabłysło po raz pierwszy światełko, a cień na storze plamistej przesuwający się — przypominał postać dziewczęcia.
Przez długi czas nie miałem odwagi, przyznam się, spojrzeć na okno kamienicy. Nic też tam do widzenia nie było; nie przyozdobiono ich niczem, nie ukazał się ani wazonik, ni kwiatek, ni firanka.
W kilka dni później dostrzegłem tylko przy ostatniem oknie głowę dziewczęcia, pochyloną tak, że się domyślić było łatwo, iż w krosnach nad jakąś robotą pracowała.
Na ciemnem tle profil malował się bardzo wyraziście, jakby w dwubarwnej kamei; rysy były regularne, piękne, ale oblane niewypowiedzianym smutkiem.
Godzinami siedziała tak nieruchomie nad robotą; czasami znowu zrywała się co chwila, odwoływana od niej, i jakby każda minuta była jej drogą, powracała z pośpiechem, aby natychmiast oderwać się znowu.
Zaledwie siadła — już niespokojnie podnosiła