Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie śmiałem go rozpytywać, a on sam nie śpieszył wygadać się przede mną.
Napoiłem go herbatą. Kilka razy podchodził do okien zobaczyć, czy się nie wyjaśniło, ale prawdziwie jesienna słota bez nadziei szarym, wilgotnym płaszczem pokrywała wszystko. Świat stał mokry, zmarzły — zbiedzony, jak ludzie, drzewa, ogołocone z liści, zdawały się trząść od zimna.
— Byliście naprzeciwko? — spytałem.
— Tak jest — westchnął z cicha. — Staruszek nocy nie dożyje.
— Niema na to ratunku? — spytałem.
— Żadnego; było to przewidziane oddawna — rzekł doktór. — Kto wie, może to lepiej; przestanie się męczyć...
Nie dokończył, zatopiwszy się w myślach.
Gdym po wyjściu doktora poszedł do mojego okna wieczorem, spostrzegłem, że jedno naprzeciw było otwarte. Co to znaczyło, domyśliłem się łatwo...
Stary, którego widziałem niesionego w krześle, nie żył. W nocy kilka świeczek płonęło przy łożu, na którem spoczywały zwłoki, oczekując na trumnę. Okryta wyszarzaną narzutką, dziewczyna biegała ciągle, nie mając czasu płakać. Na niej jednej leżało wszystko, pogrzeb, przygotowania do niego, wydatki, oznajmienie urzędowe o śmierci, formalności... Aż do późna widziałem ją, z pośpiechem, zdyszaną, wymykającą się z domu, powracającą samą lub z kimś potrzebnym... a w nocy na piętrze widać było ruch nieustający.
Nim się rozwidniło, przyniesiono prostą trumnę.