Staruszki nie widać było; musiała bezsilna leżeć zapewne, a córka dzieliła się pomiędzy zmarłym ojcem a rozpaczającą matką.
Litościwi ludzie z dołu pomagali jej potrosze. Pogrzebu aniśmy w ulicy posłyszeli, ani postrzegli; był to pogrzeb nędzarza, na który się nikt nie ciśnie, bo nie ciekawym jest człowiek podobnego obrządu. Z urzędu i obowiązku przybywają ci, co muszą.
Przez cały ten dzień jeszcze okno pokoju, który zajmował, stało otwarte. Córka, z pogrzebu powróciwszy, nie ukazała się już, była przy matce. Pracującej przy oknie nie widziałem przez dni kilka, bo musiała zapewne siedzieć przy chorej. Doktór mój znajomy parę razy zachodził tu, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że matka chorować musiała. Nie wstępował jednak do mnie, aż zapukałem w szybę raz i dałem mu znak, że go proszę. Spojrzał na zegarek, bo czas miał wymierzony poczciwy staruszek, i szybko wszedł do mnie, nie zrzucając paltota.
— Nie chcecie nawet spocząć? — spytałem.
— Czasu nie mam — odparł, witając się — jesień zawsze roboty nam przysparza, szczególniej pomiędzy ubogimi. Dnia zamało, aby obowiązkom podołać.
— Stary umarł! — dodałem — a jednak zachodzicie tu.
— Teraz kolej na staruszkę — odezwał się doktór, siadając na chwilę. — Ci, których nędza do jednego przykuła łańcucha, najczęściej gdy śmierć porwie towarzysza, przeżyć go nie mogą.
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.