na strychu ożywiły się tu twarzyczką, która w jednem z okien zasiadła u krosien i nanowo poczęła swą pracę Penelopy nieskończoną.
Jak sobie sama starczyć mogła, usłużyć, wydołać wszystkiemu, czem żyła — zaledwiem się umiał domyślać.
Zdala twarz, oddawna wychudzona i zmizerowana, wydała mi się jeszcze bledszą i smutniejszą, niż kiedy, ale godziny pracy się nie zmieniły.
Niekiedy tylko widać ją było podpartą na ręku i zadumaną — z oczyma wlepionemi w ścianę. Nagle, po takiem zapomnieniu się, chwytała za igłę i z podwojonym pośpiechem i gorliwością do roboty powracała.
W czerwcu, na mieście, spotkałem się z dawno niewidzianym doktorem ubogich, który się tak śpieszył, jak zawsze. Zatrzymałem go.
— Nie bywasz już na mojej ulicy? — zapytałem — nie chcesz nawet przyjść na chwilę spocząć u mnie.
— A! — odparł doktór — właśniem chciał was spytać, co się stało z tą sierotą z naprzeciwka? Mieszka ona tam jeszcze?
— W tym samym domu, ale pod strychem — odpowiedziałem — i tak pracuje, jak dawniej. Mówiliście o rodzinie i o krewnych zamożnych, żeby też kto z nich nie dał jej przytułku!!
— Ofiarowano go — rzekł — ale nie przyjęła. Może miała słuszność — jest biedną, ale swobodną i nie potrzebuje się rumienić za to, że żyje na łasce rodziny.
— To zależy od... rodziny — odezwałem się.
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.