Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

nic nie poradzę. Gdyby była wielką panią i miała ochotę do życia — czasby jeszcze może ocalił ją i przedłużył... egzystencyę. Gdym się jej dziś począł rozpytywać o zdrowie, uśmiechnęła mi się smutnie.
— Jestem wistocie chora, słabnę, wieczorami mam gorączkę, w nocy się ona wzmaga — ale — tem lepiej, krócej się męczyć będę. Żyć nie mam ochoty.
Starałem się jej dowieść, że utrzymanie życia jest obowiązkiem.
— Tak — rzekła spokojnie, gdy człowiek jest na coś światu potrzebny, ale istota, jak ja, będąca sobie ciężarem, a drugim zawadą — po co ma żyć? Nie mam już na świecie nikogo, a dla mnie spocząć, zasnąć na wieki — będzie największem szczęściem. Nie próbujcie mnie leczyć — dodała — naprzód dlatego, że leczenie się z mojem życiem nie da pogodzić, powtóre, że — mnie tem nie uczynicie przysługi.
Chciałem ją przekonać, że powinna była przyjąć od krewnych pomieszczenie na wsi, gdzieby odżyć mogła.
— A! nie! nie! — zawołała — wolę tu sobie umrzeć spokojnie, nie widziana, niż tam być ludziom widowiskiem wstrętliwem. Wyjść z tego położenia, w jakiem pozostaję, najusilniejszą pracą niepodobna — dodała. — Zarabiam tyle, aby z głodu nie umrzeć i zostawić na pogrzeb...
— Na tem się rozmowa skończyła — dodał doktór. Nie widzę sposobu wyrwania jej — nieuchronnej śmierci. Może pociągnąć tak rok, pół-