kasztelan, co to był za człowiek. Spełniono rozmaite zdrowia wodzów dobrej sprawy; po każdem zdrowiu wiwatówki słyszeć się dawały, aż ksiądz Marek, powstawszy, a nalawszy kielich wina: »JJ. WW. panowie, odezwał się, pozwólcie mnie wnieść jedno zdrowie«, i zaprosił ich z sobą na ganek; tam, podniósłszy oczy do góry, chwil kilka zostawał jakby w jakiem zachwyceniu, a potem: »Chwała wieczna przenajświętszej Trójcy!« i, spełniwszy kielich, przeżegnał nim chmurkę, nad nami wiszącą. Natychmiast jak zaczęło błyskać a grzmieć, raz po raz siedm razy piorun uderzył, że aż wszyscy zaczęli tulić się do księdza, prosząc go, aby dał pokój, a wyznając, iż się mocno przelękli. Ksiądz Marek na to: »Nie bójcie się, moje dzieci, Pan Bóg pobłogosławi zabawy nasze« i gdy przeżegnał chmurę drewnianym krzyżem, co go z paciorkami nosił u boku wedle karmelitańskiego obyczaju, ona wnet się rozeszła, i najpiękniejsza wróciła pogoda. To się działo w oczach naszych.
A pod Rzeszowem jeszcze lepiej mu się udało. Nasz obóz przytykał Rozwadowa. Nieprzyjaciel pokusił się nas z niego wyparować, i była o to przeprawa, ale my go porządnie wytłukli, że aż ze wstydem musiał się cofać do swoich szańców pod Przeworskiem; więcej stu ludzi zabraliśmy w niewolę, nie licząc, cośmy nabili. Ksiądz Marek na koniu, a zamiast szabli krzyż w ręku trzymając, pokąd potyczka trwała, wszędzie się znajdował i kilka razy był dońcami[1] obskoczony. On był dla nich łakomą zdobyczą, gdyż wiedzieli, co to było z niego, że on dla nas lepszy, niż sto armat. Tak na niego ostrzyli zęby,
- ↑ dońcy — kozacy dońscy.