Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/127

Ta strona została przepisana.

słuchali. Sklep jego, mirmo lekkich obyczajów właściciela, zawsze był pełen kljentów, a niewiele mu krzywdy uczyniła konkurencja, w postaci osiadłych naprzeciwko, dwu koślawych panien Jensen. Ale oto cóż się stało? W chwili pertraktacji z Bergiem ujrzał, że rzeczone panny Jensen wpuszczano bez przeszkód do środka.
Zebrani wybuchnęli głośnym śmiechem, gdyż wiedziano, że panny Jensen są niezamężne. Andrzej Berg oświadczył, że te panny mają kuzynkę w szkole.
— I dlatego im wolno wejść?
— Zastępują rodziców!
— Ależ, — zawołał Dösen — wszakże więcej znaczy być ojcem, niźli zastępować ojca!
Przyklaśnięto mu.
— Zresztą, zastępuję rodziców tym, których utrzymuję i którym płacę pensje! — powiedział, ale Berg nie wdawał się w te subtelności.
Nadszedł burmistrz z żoną. Ich także nie chciał wpuścić Berg, albowiem nie byli „rodzicami“ i nie mieli nawet wychowańca w szkole.
— Brawo! — zawołał Dósen, klaszcząc w ręce, a tłum ryknął śmiechem. Niecierpiano ogólnie burmistrza i wszyscy radzi byli temu figlowi. Burmistrzem zatrząsł taki gniew, że nie mógł dobyć słowa, bąkał jeno i gestykulował. Był to chudy dryblas w okularach, z wieczystym uśmiechem na ustach. Ale nie śmiał się z wesołości, jeno było to skrzywienie, wywołane katarem żołądka, co łatwo mógł rozeznać każdy, przyjrzawszy mu się zbliska.
Odzyskawszy mowę, spytał Berga, czy przypadkiem nie zwarjował. Pani burmistrzowa, spiesząca zawsze z pomocą mężowi, dodała, że ma on prawo