Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/146

Ta strona została przepisana.

katedrze, natchniony spoglądał w wielki cel swego życia. Mowa ta była kwiatem, który miał teraz wydać owoc.
O jakże go kochała, jakże podziwiała! Wiedziała ona najlepiej, ile przewalczył i czego dokazał w ciągu tych lat dwudziestu ośmiu, znała najdokładniej każdą myśl jego.
Miała sama jeno niejasne przeczucie tego wszystkiego, co on posiadł w pełni świadomości. Nie wiedziałaby zresztą co uczynić z temi poglądami, on zaś zmierzał prosto do celu.
Pomimo wspólnej, wytrwałej pracy, wydawało jej się wszystko złudą. Walka śmiała z dziedzicznem obciążeniem syna, przemiana ciemnego, ponurego środowiska w otoczenie, przepojone śmiechem i pogodą, słowem, cały ten szczęśliwy wynik, czyż to była prawda? Całą tę przecudną broń zawdzięczała synowi.
Czuła się tak szczęśliwą, że radaby była uklęknąć wobec wszystkich i złożyć dzięki Bogu. Nie byłaby w stanie mówić z nikim, gdyby ludzie przyszli z gratulacjami i podzięką, Nie szkodziło tedy, że nie przyszli.
W istocie, nikt się nie jawił poza pannami Jensen, a sala pustoszała coraz to bardziej.
Stary pastor siedział zadumany, nieruchomy. Powinien był chyba uczuć potrzebę zamienienia z nią kilku słów. Dopiero gdy niemal wszyscy wyszli, poruszył się, rzucił jej długie, pytające spojrzenie, wstał z trudem i podszedł nakoniec.
— O tak, pani. To były śmiałe słowna!
— Nieprawdaż?
— Bardzo śmiałe. Ale dałbym dużo zato, by nie wygłosił tej mowy...
— Księże pastorze!