Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Wszyscy wielbili jego dzielność i radowali się sukcesami. Zwłaszcza wzruszającą była radość matki, która co dnia powtarzała: — Tak zawsze wyobrażałam sobie szkołę, drogi synu! — Czuł wdzięczność za to uznanie i było mu potrzebą. Posiadał wielki talent nauczania, był mu ostrogą w jasnem i obrazowem wpajaniu najtrudniejszych przedmiotów, z radością bronił nowych myśli wobec zacofanych osób i zwracał ich uwagę na ważne kwestje bieżące, wszystko, co trudne, zwalczał z uporem i wytrwałością,... ale na tem kończyło się wszystko.
Czując swe braki, dręczył się niemi i chwilami uczuwał wprost nienawiść dla szkoły i swej działalności.
Opuszczało go męstwo, czyniła się wokoło niego pustka. Uczuwał brak miłości i byłby to przyznał, gdyby nie matka i przyjaciel. Nie była to tęsknota za kobietą, a przynajmniej nie stanowiła najważniejszej sprawy, gdyż nie pociągała go szczególniej żadna.
Być może, przyczynę całego nieszczęścia stanowiła jego niezdolność wejścia z kobietą wogóle w stosunek serdeczny i bliski.
Człowiek, takiem i zajęty myślami, nie odczuwa tego jako cios niespodziewany, gdy pewnego wieczora dowie się od matki, że nauczycielki płaczą, narzekają i nie chcą go mieć kierownikiem szkoły. Tomasz wysłuchał spokojnie wszystkiego, siedząc przy fortepianie i uderzając od czasu do czasu palcem w klawisz. Odczuwał rozpacz matki i maskował rozpacz własną. Wiedział, że niema już w szkole nic do czynienia.
Zupełnie obojętnie zaproponował, by sama objęła kierownictwo i brzdąkał dalej, gdy mu powiedziała, że już to oznajmiła nauczycielkom.