Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Czemużby nie? Wszak dziś. niedziela. A może też sprowadzi kolegów?
Zadawała sobie raz po raz pytanie, czy zdecydowałaby się tu jechać, wiedząc naprzód, że tak będzie. Dziwnego doznała wrażenia na wieść o przyjęciu, a i teraz nie inaczej się z nią działo, ale uczucie to nie było wcale przykre. Czyżby chciała go spotkać? Ach, nie chciała za nic, by jej dotknął, ani też by ją zobaczył taką, jak wówczas... ale ujrzeć go? Ale pokazać mu się, o ileby to nastąpiło zgoła przypadkiem?... Tak, tak... w istocie pragnęła tego.
Z lewej strony werandy, gdzie były schody, mogła spojrzeć do pokoju, a nawet zobaczyć lustro w sypialni Gröndalów, gdy drzwi były otwarte. Ale drzwi zamknięto właśnie. Zawróciła.
Dotąd śledzić mogła parowiec, wyglądający jak ciemny punkt. Poręcz werandy była mokra, otarła dłonie i zaraz położyła je na niej bezwiednie. Mżył drobny deszczyk, ptaki pluskały się w mokrem powietrzu i śpiewały wszędy dokoła. Kąpały się również drzewa, kwiaty i trawy, a Tora wchłaniała chciwie mocne, a różnorakie wonie. Jedna z nich powiodła jej myśli daleko, do willi pod Hawrem, nad morzem... Błękitne, rzeźwe powietrze, długi skrawek miasta, a ponad wszystkiem głuchy pomruk fal. Tuż nad morzem, szara niezdarna willa, gdzie mieszkała. Wąska furteczka była otwarta. Stała z obnażonemi ramionami na kamiennej ławce, podziwiając pierwszy raz wdziane długie pasiaste pończochy. Wyzierała przez płot, wciągając w piersi rzeźwy zapach, niesiony przez podmuch wiatru.
Zbliżał się wieczór. Czekała na wuja, który poszedł do miasta. Ścieżkę, przez ciemny ogród wiodącą, pokrywał żwir... Nagle usłyszała kroki...