Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/267

Ta strona została przepisana.

przypomniały jej dzień zjawienia się w szkole. To wspomnienie przygnębiło ją, modlitwa kapelana wydała jej się wyrzutem, a to samo było z kazaniem. Wszystko razem wprawiło ją w stan napoły świadomego podniecenia.
Nie wiedziała, jak długo trwało. Odejść nie było sposobu przed końcem nabożeństwa, a słuchać dalej nie chciała.
Przez kilka dni nie wychodziła z domu, dziś uczuła konieczną potrzebę świeżego powietrza. Z obawy przed porucznikiem poszła ku „górze“, a stamtąd lasem, koło cmentarza do wielkiej sosny. Siadła na płaskim, niskim głazie.
Snuła bardzo poważny plan. Nie szło o marzenie, czy o upojenie, ale o ratunek. Ostatnie, ciężkie dni oświeciły ją. Wiedziała, że ze swem pobudliwem usposobieniem łatwiej niż każda inna może stać się łupem szubrawca. Nie stawiła od początku oporu, była zupełnie nieprzysposobiona do obrony, co więcej, niebezpieczeństwo nęciło ją nawet!...
Należało to przezwyciężyć. Postanowiła jąć się jakiejkolwiek roboty, byle ją tylko zaabsorbowała. Złożyć chciała z serca całą pychę, byle ją to uwolniło od strachu...
Padła na kolana i zaniosła do Boga modlitwę pokorną i gorącą, modlitwę najgorętszą z wszystkich może wyrywających się z uciśnionej, dziewczęcej piersi. Uczuła rozpacz...
Dusza jej rozdarta była sprzecznościami. Czuła się wyposażoną siłą wielką, czuła się wolną od wszelakiego strachu, a zadanie, jakie miała przed sobą, napełniało ją dumą, tak, że za największy zaszczyt i skarb uznała jego spełnienie.