Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/268

Ta strona została przepisana.

i nagle myśli jej przybrały inny kierunek. Bezwiednie pomyślała o przyjaciółkach. Przyszła jej na myśl wielka troska Mili, wyrażona w ostatnim liście, czy pogoda dopisywać tak będzie dalej jak dotąd. Nora wyrażała znowu obawę, że może zapomną jej przysłać świeżych nut. Czemuż tylko ona jedna, skryta w tej głuszy, skazana jest na tak twardy los? Osamotnienie jej powinno było ludzi uczynić litośniejszymi, a tu, przeciwnie, wyzyskują je...
Oparta o sosnę, patrzyła w młody, olszynowy zagajnik, oraz niskie, ale bujne krzaki i przepiękne paprocie.
O Boże! Jakże marne, jakże puste było wszystko, co omawiały, co uchwalały w związku? Minęło zaledwo kilka tygodni, a już musiała się tu schronić. Gdyby się dowiedziano, czyż nie wzgardziłyby nią koleżanki, a może nawet sama pani Rendalen?
Na tę myśl łzy napełniły jej oczy. Ale je pokonała. Ach... ta straszna, skryta potem, czerwona twarz, widziana w lesie... jakże jej nienawidziła! Drżała, a widziała ją przed sobą. Musiała przyznać samej sobie, że strach dręczący ją ustawicznie był groźniejszy od samego prześladowcy.

∗             ∗

W chwili, gdy Tora szła drogą pod „górę“, chodził Nils Fürst po pokładzie pewnego parowca, którego kapitan był jego znajomym, a właśnie, gdy stanęła przy płaskim kamieniu, pod sosną, próbował nowej lunety okrętowej. Nastawił ją na wzgórza i patrzył po ścieżkach. Zaledwo siadła na kamieniu, dościgła ją luneta... Nils poznał Torę.
Niezwłocznie skierował się na ścieżkę w prawo, od ogrodów dworskich biegnącą.