Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/351

Ta strona została przepisana.

Tomasz wygłaszał w alei coś w rodzaju wykładu. Twierdził, że w pierwszem jego przemówieniu było dużo jednostronności, dużo szablonu. Podobnie ma się rzecz z własnym jego, nieskończonym jeszcze rozwojem. „Życie jest szkołą“, powiedział, ale ten klejnot w pierwszej linji dotyczy samego nauczyciela.
To znaczy, słów tych nie używał, były bowiem za chłodne i sztywne. Prawdę mówiąc, właśnie przed chwilą oświadczył się o rękę jasnowłosej dziewczyny, przy huku dział i powiewaniu chorągwi, czem miasto czciło, wbrew swej woli, ukoronowanie celu jego życia. Dziewczyna odparła, że nie jest jego godna i oganiała się przez czas jakiś, jakby od much, latających wkoło oczu. Ale nie była w stanie sprzeciwiać się tak stanowczo jego woli.
Potem pogodzili się co do wielu rzeczy, zwłaszcza, co do tego, że we wszystkiem, co się przedsiębierze, lepiej działać we dwoje...
Na wieżę weszło piętnaście naraz dziewcząt. Uczuły chętkę wywieszenia chorągwi, nie będącej symbolem obłudy. Zrobiły to z powodu pewnej sprawy, nie splamionej również obłudą. Wołały zgóry, prosząc o pozwolenie, a Tomasz Rendalen stał na schodach, spoglądał w górę i śmiał się. Nora pobiegła do jego matki i przytuliła się do niej mocno, bardzo mocno...
— O, nie!... — zawołał Tomasz do dziewcząt. — Nie dziś, dziś jest dzień Mili. Ale za kilka tygodni na nowo ukażą się flagi wszędzie, w mieście i porcie.

KONIEC.