Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/58

Ta strona została przepisana.

ją to, nie wiedziała sama czemu, w serce. Wszakże sama tego chciała?... Czyżby nie?
Zaczęła właśnie dumać, jak sprawy stoją, gdy wszedł ojciec, wracający ze spaceru porannego. Był blady i powiedział, że stary Kurt zmarł w nocy. Znaleziono go rankiem, martwego w fotelu przed stołem.
Zaraz potem przyszedł John. Nie powiedziawszy słowa, padł na stołek i zaczął płakać, a łkał tak, że to przeraziło zarówno Tomasynę jak i dyrektora. Przytem oskarżał się w straszliwych słowach.
Odtąd przychodził codziennie i wywnętrzał się przed nimi coraz to szczerzej i głębiej. Gdzieindziej nie bywał i nie rozmawiał nawet z innymi ludźmi, prócz z służbą swą i robotnikami. Z robotnikami tymi pracował dniem i nocą nad wybudowaniem kaplicy kwietnej na szczycie schodów głównego wejścia. Stamtąd miał ruszyć pogrzebowy pochód ojca.
Kaplica udała się prześlicznie, wszyscy o niej mówili, a wieczór, w przeddzień pogrzebu, zeszło się mnóstwo ludzi by ją obejrzeć. Przybyła też Tomasyna z ojcem, po nich zaś ujrzano w alei przyjaciela zmarłego, starego pastora Greena, a za nim tłum dzieci i dorosłych z „góry“. Przywędrowali oni obejrzeć kaplicę, po raz ostatni zobaczyć zmarłego i pożegnać go. Stary kapłan stanął na szczycie schodów i wygłosił mowę ku czci wielbiciela kwiatów, który w porze doczesnej wiosny przeniósł się w wieczystą. Wszyscy doznali wielkiego wzruszenia, a John musiał odejść, by ukryć płacz.
Nazajutrz, zaraz po pogrzebie poszedł do dyrektora, ale nie zastał Tomasyny. Rozczarowało go to bardzo i tak osmuciło, że długo stał niemy. Potem rzekł: