Konrad Kurt był zacnym człowiekiem, a przeto Kurtowie nie mieli samych jeno wad. Ach gdybyżto owe zalety starego ogrodnika przejawiły się w jej dziecku, nie bez domieszki, coprawda, ale niechby chociaż przeważały! Modliła się o to gorąco, aż wkońcu przyszło jej na myśl, że już za późno. Wszystko zostało dawno rozstrzygnięte.
Nagle spostrzegła pochylony nad sobą kark, przypominający kark pierwszego protoplasty Kurtów, wyobrażonego na portrecie. Uciekła się do wypróbowanej sztuczki zamieniania obrazów, ale fantazja nie dopisała, a kark pozostał. I czemużto? Precz z nim! Wszakże nikt z ostatnich z rodu nie miał tego byczego karku, ani Konrad, ani John.
— Weźcież ode mnie ten kark! — zawołała do otaczających.
Zaraz skojarzył się z temi słowy obraz, ujrzała Johna, który oświadczył, że nie zamyśla wcale odchodzić. Żar i skry biły od jego czoła, klął, aż bolały uszy, i wpijał się spojrzeniem w jej oczy.
Walka ta wyczerpała ją strasznie i, kiedy rozpoczęły się naprawdę bóle porodowe, doznała wprost ulgi, bo przed niemi wszystko ustąpić musiało. Gorączkowe zwidy ustały i Tomasyna zebrała wszystkie siły. Ale słabszą była, niż sądzono, i długo trwało, zanim posłyszała słaby krzyk i łagodne, słodkie słowa ojca:
— Droga Tomasyno, masz syna!
Objęła ją cicha radość po przejściu wszystkiego, a cała myśl skupiła się na słowie: syn. Miała syna! Stąd atoli wypłynął nowy strach i troska.
— Włosy? — szepnęła cicho, nie mogąc rzec więcej.
— Rude! Rude, proszę pani!
Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/76
Ta strona została przepisana.