Miała niejasne przeczucie, że nie jest to ani ciemny, ani jasny kolor... raczej ciemny może... ale nie mogła ująć tego myślą i straciła zmysły.
Zrazu nie spostrzegł tego nikt, bowiem trudno było przypuścić, by miała zemdleć kobieta tak silna. To też długo jej nie trzeźwiono, a gdy do tego przyszło, wszyscy przerazili się wielce.
Zwolna dopiero zaczęła sobie uświadamiać, co, naszło, czemu gdzieś coś kwiliło i czemu przecierpiała tyle.
Podniesiono do niej dziecko, ale nie mogła go zobaczyć. Chciała dać znak, by je przysunięto bliżej, ale nie miała siły dobyć głosu, czy podnieść głowy, o rękach całkiem zapomniała.
Wkońcu zrozumiał ją ktoś z obecnych i podsunął dziecko tak, że go dotknęła policzkiem. Poczuła coś miękkiego, delikatnego, ciepłego, usłyszała kwilenie i zobaczyła brwi, szczecinowate, jasne brwi swego rodu!
O jakież szczęście... uczuła wprost nadmiar szczęścia.
Krew żywiej zapulsowała jej w żyłach, zarumieniły się policzki, a oczy napełniły łzami. Płacząc cicho, leżała z dzieckiem, które przystawiono do matczynej piersi.
W imię Boże, mogła teraz rozpocząć wielkie dzieło wychowania.
Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/77
Ta strona została przepisana.