Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/92

Ta strona została przepisana.

obu stronach góry spotykały się tu w powietrzu i łączyły z sobą. Ogród matki Stoen, był największy z napotkanych, ale ani on, ani dom nie odznaczały się porządkiem. Mimo to Tomasyna doznała jakiegoś trudnego do określenia uczucia spokoju i zaciszności. W tej samej chwili ujrzała rumianą, ciemnowłosą dziewczynkę o wielkich, zdziwionych oczach. Mała siedziała w progu, dźwigając coś w podołku, a teraz wstała i wbiegła spiesznie do sieni.
Niebawem wyjrzała stara, wysoka kobieta o ciemnych, nieczesanych włosach i pięknej, żywej, nie umytej jeszcze twarzy. Poznała zaraz Tomasynę, wchodzącą na schody, i spytała z uśmiechem:
— Wielmożna pani do nas?
Tomasyna zdjęła okulary, by je oczyścić, a gdy je włożyła na nowo, starowina uprzątnęła już tymczasem potrochu w izbie. Niebardzo jej to żwawo szło, bo u spódnicy miała zawieszoną oburącz dziewczynkę, która za każdym ruchem matki Stoen zakopywała się w fałdy, chcąc ujść spojrzenia przybyłej damy. Andrzej Berg został na dworze.
Marit przepraszała za nieporządek, głos miała miły, a słowa wyrażały zupełną i szczerą prostotę. Tłumaczyła, że już blisko południa, więc powinnaby była posprzątać, ale zeszłego wieczora odbyło się tu małe zebranie taneczne i potrwało do późna. W komorze jeszcze gorzej wygląda, dodała z uśmiechem, więc nie może tam poprosić gościa. W dalszym ciągu dowiedziała się Tomasyna, że obszerna izba, wynajmowana na tańce, przynosi matce Stoen dość znaczne dochody. Była to w istocie największa sala po tej stronie góry. Prócz tego zarabiała nieźle, sprzedając w czasie takich zabaw kawę.