Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Tomasyna zeszła po schodach, minęła gromadkę dziewcząt i chłopców, a nie chcąc słyszeć klątw, bijatyki i straszliwego wrzasku dziecka, spieszyła ile sił. Za sobą dosłyszała śmieszki i drwinki, zaczęła tedy prawie biec tak, że omal nie upadła. Mimo to ciągle miała w uszach piekielny wrzask dziecka, bełkot pijaka i kłótliwy krzyk rozwścieklonej kobiety. W dodatku psy zaczęły szczekać, ale nie mogły przygłuszyć tam tych odgłosów i dopiero... o, dziękiż ci, Boże... dzwony obu kościołów miasta, które rozbrzmiały jednocześnie, zgłuszyły wszystko i wypełniły powietrze.
Tomasyna dotarła do kamiennej płyty, gdzie poprzód spotkała młodzież. Była pusta, siadła przeto i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Po chwili nadszedł Andrzej Berg, a po majestatycznym chodzie jego poznała, że nie zachowała się, jak przystało. Nie miała odwagi czekać na niego i, nie oglądając się, ruszyła dalej. Kolana uginały się pod nią, ale nie ścigały jej już widziadła. Podniosły jęk dzwonów chronił ją przed innemi głosami, szła spiesznie, aż stanęła na wybrzeżu.
Nie było tu już dzieci, bo nadeszło południe. W kwadrans potem znalazła się w domu i wzięła Tomcia na kolana. Dziwował on się bardzo wzburzeniu matki i jej łzom i z wielkiem przekonaniem zaręczał, że był „bardzo grzeczny.”
W nagrodę ściskała go, pieściła i całowała, nie mogąc jednak powstrzymać łez.
Czuła teraz, jak źle zrobiła, nie pogłaskawszy nawet po głowie siostrzyczki syna, chociaż i ona była także „bardzo grzeczna.” Patrząc na rozrzucone zabawki Tomcia, przypomniała sobie klocek drzewa, owinięty w szmatki, który dziewczynka upuściła, zry-