wołuję się na Boga wszechmocnego, niechaj rozstrzygnie, czy źle czynię, że pragnę wolności.
— Wszystko to prawda, ja to rozumiem i współczuję twój los; ale posłuszeństwo dla prawa nakazuje mi nie utwierdzać cię w twych zamiarach. Tak, mój przyjacielu, żal mi cię bardzo. Wszyscy jednakże powinniśmy się z losem swym zgadzać. Wszakże prawda?
Jerzy stał nieruchomie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, z głową dumnie wzniesioną w górę, z uśmiechem bolesnym na twarzy.
— Panie Wilson, wyobraź pan sobie, że Indjanie napadli tę okolicę, porwali pana od żony i dzieci, powlekli do niewoli, przez całe życie dręczyli pracą nad siły, — czybyś podobnie, jak teraz, dowodził o konieczności zgodzenia się ze swym losem? Zdaje mi się, że pierwszego konia, coby się panu nawinął, uważałbyś na pomoc zesłaną z nieba. Czyż nie tak?
Pan Wilson, zagadnięty w ten sposób, zamilkł i z podziwem spoglądał na Jerzego; posiadał bowiem, bez względu na niewielką umysłową potęgę, zdolność tak rzadką u mówców współczesnych, zdolność milczenia, gdy niema argumentu na odpowiedź.
I dlatego może, zwinąwszy starannie swój parasol i gładząc nierówne jego fałdy, z daleko mniejszym zapałem zaczął znowu mówić.
— Wiesz przecież, że zawsze byłem twoim przyjacielem, i jeżeli mówię, to ze względu na twoje dobro. Mnie się zdaje, że za wiele ryzykujesz. Trudno przypuścić, żeby ci się udało uciec; a jak cię złapią, to cię jeszcze gorsza czeka niedola: zamęczą na śmierć, albo sprzedadzą na Południe.
— Panie Wilson, jam to wszystko rozważył, — odrzekł Jerzy, — wiem o tem, że bardzo wiele ryzykuję, lecz... tu odpiął surdut i pokazał dwa pistolety i puginał, — jam na wszystko przygotowany. Na Południe nie pójdę, przenigdy! Gdy podobne niebezpieczeństwo zagrażać mi będzie, wtenczas postaram się o sześć stóp wolnej ziemi, którą w Kentucky będę mógł nazwać moją. W niej spocznę spokojny na wieki.
— Położenie twoje jest okropne, rzeczywiście rozpaczliwe; czy chcesz gwałcić prawa twej ojczyzny?
— Panie Wilson, pan masz ojczyznę, ale gdzież ja ją mam? Gdzież mają ojczyznę wszyscy ci, którzy, tak jak ja, rodzili się w niewoli? Jakie prawo nas broni? Nie my pisaliśmy te prawa, nikt o naszą zgodę nie pytał! I cóż może mieć wspólnego prawo tego kraju z nami?
Umysł pana Wilsona miał niejakie podobieństwo do paczki bawełny, miękkiej, lekkiej, ale łatwo zapalnej; żałował Jerzego rzeczywiście z całego serca a nawet rozumiał uczucia, co szamotały jego piersią, ale czuł się obowiązanym upominać go z niezwykłym uporem.
— Jerzy, to niedobrze. Jako szczery przyjaciel, powiadam ci: odpędź od siebie myśli podobne, one ci zaszkodzą, bardzo zaszkodzą. Młodzi ludzie twojego stanu, nie powinni przypuszczać do głowy coś podobnego. — Mówiąc to, usiadł za stołem i zaczął nerwowo bawić się rączką swego parasola.
— Posłuchaj mnie, panie Wilson, — odezwał się Jerzy stanowczo, siadając naprzeciw niego. — Chciej pan tylko przypatrzyć mi się ot tak,
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
97
przez Boecker Stove