— To wierny druh. Rok temu uciekł on do Kanady, ale dowiedziawszy się, że rozwścieklony pan jego pastwił się za to nad jego matką, powrócił, by ją pocieszyć i stąd uprowadzić.
— No i cóż, udało mu się?
— Jeszcze nie; dotychczas błąkał się koło folwarku, ale nie było po temu sposobności. Tymczasem przeprowadza mnie do Ohio, do tych zacnych ludzi, co i jemu dopomogli, a sam wróci po matkę.
— Niebezpiecznie to, bardzo niebezpiecznie.
Jerzy wyprostował się i uśmiechnął pogardliwie. Pan Wilson przyglądał mu się z dobrodusznym podziwem.
— Wiesz Jerzy, zmieniłeś się nie do poznania, inaczej mówisz, inaczej patrzysz, inaczej chodzisz! Zupełnie z ciebie inny człowiek...
— Bom dziś wolny! — odrzekł Jerzy z dumą. — O tak! teraz już nikogo nie nazwię swoim panem.
— Bądź ostrożny, mogą cię złapać.
— W mogile jesteśmy sobie wszyscy równi, panie Wilson, tam niema różnicy stanów.
— Twoja odwaga rzeczywiście zadziwia mię; jakże mogłeś zajechać właśnie tu, do najbliższej tawerny?
— Panie Wilson, ta tawerna tak jest bliską, a mój postępek tak zuchwałym, że nikt nawet nie pomyśli o tem, abym miał się znajdować właśnie tutaj; będą mnie szukali hen daleko! Przecież pan sam mnie nie poznałeś, właściciel mego Jima nie z tego hrabstwa, a zresztą o nim już zapomniano, nikt go nie szuka; a co do mnie, to jak mi się zdaje, nie łatwo mnie poznać.
— A piętno na ręce?
Jerzy zdjął rękawiczkę i pokazał zaledwie zagojoną na dłoni ranę.
— Oto — rzekł z żółcią, — ostatnia pamiątka względności mojego pana. Parę tygodni temu przyszło mu na myśl, że mogę mu uciec, dlatego mnie naznaczył. Dowcipny pomysł, nieprawdaż?
— Przyznam się, że krew mi stygnie, gdy pomyślę, jak można się tak narażać!
— Mnie krew stygła, panie Wilson, przez długie lata niewoli, ale za to teraz wre jak lawa, — przerwał Jerzy. — Spostrzegłem, żeś mię pan poznał, — dorzucił po chwilowem milczeniu — i mógłbyś pan, dając wyraz zdziwieniu, zdradzić mnie niechcący; dlatego postanowiłem z panem się rozmówić. Jutro przed świtem wyjeżdżam stąd, a wieczorem mam nadzieję spokojnie zasnąć w Ohio. Będę podróżował we dnie, zatrzymując się w najlepszych oberżach, obiadując razem z tutejszymi właścicielami, i uwolnię się od wszelkich podejrzeń. Teraz żegnam pana. Gdy usłyszysz, że mnie pojmano, to pomódl się za mą duszę, bo już mnie nie będzie na świecie.
Jerzy powstał i z majestatyczną godnością wyciągnął rękę; przyjazny staruszek uścisnął ją z prawdziwem uczuciem i dorzuciwszy jeszcze kilka uwag i ostrzeżeń, wziął parasol i wyszedł spokojnie.
Jerzy został sam i przez niejaki czas wpatrywał się w drzwi, które się za wychodzącym zamknęły. Widocznie jakaś myśl przebiegła mu przez głowę, bo szybko podszedł do drzwi i zawołał:
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
100
Chata wuja Tomasza