Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.
106
Chata wuja Tomasza

— Hej! odciągnijcie ją stamtąd! — zawołał Haley sucho; — nic jej nie pomoże, choćby najbardziej wyła.
Starsi murzyni prawie gwałtem wyrwali Wojtusia z ostatniego uścisku nieszczęśliwej matki, a odprowadzając do wózka Haleya, starali się go pocieszyć, lecz napróżno.
— W drogę! — zawołał Haley, spędzając do kupy swój towar, a zbliżywszy się do wózka, wyjął zeń kajdany, założył je murzynom i związał wszystkich jednym łańcuchem i popędził do więzienia.
W kilka dni potem zajął Haley wraz ze swoim towarem miejsce na jednym ze statków, kursujących po rzece Ohio.
Kompania jego nie była jeszcze skompletowana; liczył na to, że w drodze będzie mógł ją uzupełnić niewolnikami, których albo sam, albo też jego agenci przygotowali na różnych punktach wybrzeża.
„Belle Reviere“, jeden z najwygodniejszych i najpiękniejszych parowców, odbywających żeglugę po Ohio, sunął wesoło z biegiem rzeki; nad nim pogodne niebios sklepienie, chorągiew z trzema gwiazdami rzeczypospolitej Amerykańskiej powiewała na maszcie, na pokładzie przechadzały się pięknie postrojone damy w towarzystwie panów, używając świeżego powietrza.
Życie wrzało dokoła, wszyscy cieszyli się i bawili, wszyscy — oprócz niewolników Haleya, ulokowanych wraz z innymi pakunkami na dolnym pokładzie statku. Widocznie nie dla nich słońce świeciło, nie dla nich radość i wesele, bo stanąwszy w gromadce, rozmawiali z sobą po cichu, nie zwracając wcale uwagi na to, co się dokoła nich działo.
— Chłopcy! — zawołał Haley, zbliżając się z nienacka ku nim, — spodziewam się, żeście zadowoleni i weseli. U mnie nie wolno się ślimaczyć i zwieszać nosa! Trzymajcie się ostro, ja was nie skrzywdzę.
Biedacy, do których Haley się zwrócił, odpowiedzieli zwykłem: „Na rozkazy pańskie“, co od tylu wieków tak często słyszy się z ust murzyna; ale nie widać było po nich wielkiej radości.
Każdy z nich odczuwał niezmierny ból w duszy; ten pożegnał na zawsze żonę, dzieci, tamten matkę, siostry, braci, — już nie mieli ich więcej zobaczyć. Choć więc pan ich kazał im być wesołymi, nie mogli się na wesołość zdobyć.
— Mam żonę, — odezwał się murzyn, oznaczony na rejestrze imieniem „Jan — 30 lat“, i położył swe ręce, skute w kajdany na kolanach Tomasza — biedna, nie wie jeszcze o niczem!
— A gdzież ona? — zapytał Tomasz.
— Nieco dalej w oberży. — Cóżbym dał za to, gdybym mógł jeszcze raz przed śmiercią ją zobaczyć!
Biedny Jan, łzy spłynęły mu po licach, tak samo jak u białych. Tomasz starał się go pocieszyć, sam tęskniąc za domem, żoną i dziećmi.
A nad nimi, w kajutach, siedzieli ojcowie i matki, mężowie i żony, dokoła nich biegała i swawoliła dziatwa na wzór skrzydlatych motylków. I wszyscy byli szczęśliwi; tak tam było dobrze i wesoło.
— Ach mamo! — zawołał mały chłopaczek, który przed chwilą