Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.
108
Chata wuja Tomasza

— Nigdy się nad tem nie zastanawiałem, — odpowiedział Haley. — Gdzież mnie, człowiekowi bez nauki, wdawać się w takie rozprawy. Zajmuję się handlem, bo chcę jaki taki uciułać kapitalik. Jeżelim zgrzeszył, to, jak sądzę, zostanie mi dość czasu do pokuty.
— A za cóż pan będziesz pokutować? Niemasz się o co kłopotać — dorzucił laskonogi podróżny. — Widzisz pan, jaka to korzyść dla pana! Żebyś pan, jak naprzykład ten szlachetny człowiek, umiał sobie tłómaczyć na korzyść swoją wszelkie gałgaństwa, tobyś już dawno wiedział o tem i nie zaznałbyś niepokoju i trwogi. Dość powiedzieć: taka jest wola Boża. Nieszczęście to, że dla celów tak niskich, jak podtrzymanie niewolnictwa, nadużywa się Imienia Bożego.
Nieznajomy, którego już czytelnik, jeżeli raczy sobie przypomnieć spotkał w oberży w Kentucky, usiadł z szyderczym uśmiechem na ustach, co nadało dziwnego wyrazu jego suchej, wywiędłej twarzy.
Właśnie w tej chwili zbliżył się jakiś człowiek z rozumną i wyrazistą fizjognomją, wyniosłej a zręcznej budowy ciała, i tak się odezwał:
— „Czego nie chcesz, aby ci ludzie czynili, tego im też nie czyń“. Tak napisano w Piśmie św., a potem: „Miłuj bliźniego twego, jak siebie samego“.
— Otóż to jest myśl Pisma świętego, cudzoziemcze, o ile mogę w mej prostocie pojąć — dorzucił handlarz koni z oberży w Kentucky puszczając kłęby dymu.
Młodzieniec zatrzymał się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz statek dobijał do brzegu i wnet się zatrzymał. Wszyscy goście zbliżyli się do poręczy, okalającej pokład, aby zobaczyć, gdzie stanęli.
W chwili, gdy się statek zatrzymał, wbiegła nań po desce na brzeg rzuconej murzynka, przedarła się przez tłum, zbiegła do dolnego przedziału statku i rzuciwszy się na szyję niewolnikowi, oznaczonemu „Jan, lat 30“, zaczęła rzewnie płakać i wołać: mężu mój, mężu drogi!
Nie będziemy opisywali rozpaczliwej tej sceny. Zdarzały się one codziennie i dzisiaj nawet się zdarzają. Plama to brzydka na dziewiętnastem stuleciu.
Młodzieniec, który odważył się stanąć w obronie cierpiących, przypatrywał się tej scenie z skrzyżowanemi na piersiach rękoma; w końcu, zwracając się do pana Haleya, rzekł:
— Przyjacielu, jak możesz zajmować się takim handlem? Raduję się na samą myśl, że niedługo zobaczę się z żoną, uścisnę dziecię. Tymczasem ten sam głos dzwonu, dający sygnał do odpłynięcia statku, który będzie dla mnie znakiem zbliżającej się chwili radości, dla nich zaś — straszliwej rozłąki na zawsze. Wiedz o tem, że zdasz Bogu rachunek za to!
Handlarz milczał.
Laskonogi mężczyzna zbliżył się do Haleya i szturchnął go łokciem. — No cóż! — rzekł — nie wszyscy są ludzie jednego zdania na świecie; nie wszyscy nadużywają Imienia Bożego, ten z pewnością nie powie, że Opatrzność stworzyła murzynów na wieczne niewolnictwo.
Haley mruczał coś pod nosem.
— No, już o to mniejsza, co tu się dzieje na ziemi, ale co tam