śnie wtedy dał się słyszeć dzwonek, machina sapnęła parą, zawarkły koła, — i satek odbił od brzegu.
Młoda kobieta przeszła na przednią część parowca i tam usiadłszy na jakiejś skrzyni, bawiła swe dziecię.
Haley przeszedł się parę razy po pokładzie, jakby się namyślał co czynić, później zbliżył się do młodej kobiety i rozpoczął rozmowę.
Tomasz spostrzegł wkrótce, jak się twarz kobiety powlekła smutkiem; odpowiedzi jej były krótkie i gorączkowe.
— Nie wierzę, nie wierzę, pan mnie oszukujesz.
— Skoro mi nie wierzysz, to przeczytaj sama, przekonasz się, że mówię prawdę, — odpowiedział Haley, wyjmując z kieszeni jakiś papier. — Jest to akt sprzedaży, podpisany przez twego pana. Zapłaciłem za niego gruby pieniądz.
— Nie, nie wierzę, pan mój nie mógł mnie tak okropnie oszukać, — mówiła kobieta z wzrastającem wzruszeniem; — to nie prawda!
— Zapytaj tych, którzy umieją czytać, a przekonasz się, że prawda. Za pozwoleniem, — odezwał się do jakiegoś jegomościa, który w tej chwili koło nich przechodził. — Bądź pan łaskaw przeczytać, co tu napisano. Kobieta ta nie chce wierzyć, że to akt sprzedaży.
— To akt sprzedaży dziewczyny Łucji wraz z dzieckiem, podpisany przez Jana Fosdika. Wszystkie formalności zachowane, o ile wnioskować mogę.
Rozpaczliwy krzyk Łucji zwrócił uwagę wszystkich; Haley objaśniał zebranym powód jej smutku.
— Powiedział mi, że wysyła mnie na posadę kucharki do Louisville, do tej samej tawerny, w której służy mój mąż; sam mi to powiedział, a ja mu wierzę, niepodobna, aby mnie miał okłamać.
— A jednak cię sprzedał, biedna kobieto, tu niema żadnej wątpliwości, — odezwał się jeden z podróżnych o poczciwym wyrazie twarzy.
— No, to trudno, — odezwała się kobieta, nagle się uspokoiwszy, a przycisnąwszy konwulsyjnie dziecię do piersi, utkwiła wzrok w głęboką toń wody.
— Spokojnie przyjęła tę wiadomość — zauważył Haley — to rozsądna kobieta, łatwo się z swym losem pogodziła.
Biedna obojętnie spoglądała na szumiące fale; lekki wietrzyk igrał z jej włosami, — widziała mieniącą się w promieniach słonecznych powierzchnię wody, słyszała wesołe gawędy pasażerów, a smutek przygniatał jej serce, jak gdyby na niem kamień ciężył. Chłopczyk stanął na kolanach matki, głaskał ją po twarzy, uśmiechał się, klaskał w rączki, jak gdyby chciał uwagę jej zwrócić na siebie. Przycisnęła go do piersi i łzy boleści spłynęły na jego śliczną twarzyczkę. Zdziwiony chłopczyna ciekawie przypatrywał się matce. Niedługo znowu się uspokoiła i poczęła go karmić.
Było to dziecię, liczące dziesięć miesięcy, nad wiek rozwinięte; nie siedziało ani chwili spokojnie, tak że matka musiała je strzec bezustannie.
— Ładny chłopczyk! — odezwał się jeden z pasażerów, stając
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.
110
Chata wuja Tomasza