— Bardzo ją to boli — rzekł sam do siebie, — ale jest spokojna. Niech się trochę wypłacze, to jej ulży.
Tomasz był naocznym świadkiem tej sceny; obawiał się dalszych a nieuniknionych następstw; serce jego krwawiło się na widok tylu cierpień. Zbliżył się więc do niej, chcąc ją łagodnemi pocieszyć słowy.
Jako odpowiedź usłyszał tylko jęk boleści, który się wyrwał z jej piersi.
Ze łzami w oczach mówił jej o Bogu, Zbawicielu, o życiu wiecznem; lecz nic nie słyszała, głuchą była na słowa pociechy, a serce boleścią ściśnione, nic więcej, prócz boleści, odczuć nie zdołało.
Noc nadeszła, noc spokojna, jasna, skrząca tysiącami gwiazd, przepyszna, lecz milcząca. Z wysokiego nieba nie zleciało słowo pociechy, nie odezwał się głos współczucia, nie widać było żadnej pomocy. Na statku wszyscy posnęli, głosy wesela i głosy nawoływające do pracy powoli zamilkły, i słychać było tylko szmer fal rozcinanych piersią statku. Tomasz, leżąc na pakach, słyszał od czasu do czasu powtarzające się westchnienie: „Co począć, mój Boże! Panie miłosierny, wesprzyj mnie!“ — Lecz w końcu i głos skargi zamilkł, a na pokładzie zapanowała zupełna cisza.
O samej północy Tomasz zbudzony, spostrzegł jakąś ciemną postać przebiegającą koło niego, a po chwili posłyszał pluśnięcie wody. Oprócz niego nikt tego nie słyszał. Podniósłszy głowę, przekonał się, że miejsce, na którem siedziała Łucja, było pustem; wstał więc, aby ją odszukać, lecz szukał napróżno.
Skrwawione serce przestało już boleć, a rzeka, tak jak i przedtem toczyła spokojnie swe jasne wody; patrząc na jej powierzchnię, gładką jak zwierciadło, niktby nie podejrzywał, że przed chwilą dała w swem łonie schronienie nieszczęśliwej matce.
Haley, przebudziwszy się nad rankiem, poszedł obejrzeć swój towar, i jemu także serce się ścisnęło od trwogi.
— Gdzie jest dziewczyna? — zapytał Tomasza.
Tomasz znając charakter swego pana, udał, że nic nie wie, boby zechciał może pomścić na nim swą stratę.
— Przecież nie mogła wysiąść na brzeg: ile razy bowiem statek się zatrzymywał, nie spałem, i nie spuszczałem jej z oka...
Słowa te widocznie były zwrócone do Tomasza. Tomasz jednak milczał.
Handlarz przetrząsł cały statek, szukając między beczkami, pakami, koło machiny, zaglądał nawet do komina, ale Łucji nie znalazł.
— Słuchaj Tomaszu, mów otwarcie, — rzekł, wracając na pokład, — ty wiesz, gdzie się podziała; nie zaprzeczaj, jestem najmocniej przekonany, że wiesz o tem. O godzinie 10 na własne oczy widziałem ją tu leżącą, widziałem ją o 12, później jeszcze koło drugiej, a o czwartej już jej niema. Tyś tu spał ciągle, musiałeś widzieć, co się z nią stało. Po co się tu zapierać, co wiesz, to mi powiedz.
— Co wiem, to powiem panu, — odrzekł Tomasz. — Przed świtem zdawało mi się, żem słyszał szelest koło siebie, później pluśnięcie wody; wtedy się zupełnie przebudziłem, a Łucji już nie było.
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.
113
przez Boecker Stove