Twarz ma okrągła, a pomimo wieku jeszcze z niej nie znikł rumieniec zdrowia, włosy już się srebrzą gdzie niegdzie, w tył zaczesane, odkrywają wyniosłe, pogodne czoło.
Czas wycisnął na niem zda się wyrazy: „pokój ludziom dobrej woli“. — W jej dużych, czarnych oczach odbija się poczciwa, prawa dusza.
Tyle już opiewano piękność młodych dziewic, czemuż nikomu nie przyszło na myśl opiewać poważnej piękności zacnej matrony?
Ktoby pragnął szukać wzoru takiego uroczystego powabu, przed którym mimowoli trzeba z uszanowaniem uchylić czoła, niech spojrzy na naszą przyjaciółkę, na zacną Rachelę Halliday, kołyszącą się na fotelu, co skrzypieniem wtóruje ruchowi temu — widocznie zdolność tę posiadał ten mebelek od lat dawnych, bo stary Szymon Halliday dowodził, że na nim przyjemniejsze on sprawia wrażenie, niż najlepsza muzyka; a ich dziatwa tak się do tego przyzwyczaiła, iż za nicby się nie zgodziła na rozstanie z tym skrzypem, przypominającym im tyle błogich chwil.
I dlaczegóż to? Oto dlatego, że przez dwadzieścia niemal lat z tego fotelu przemawiała zacna Rachela do swej rodziny głosem miłości i prawdy, dlatego, że zwykle otoczywszy się dziatwą, wpajała w ich młodociane serca pierwsze zasady moralności i poświęcenia.
Mój Boże! ileż to cierpień moralnych znalazło koło tego fotelu spokój i skuteczne lekarstwo! Ile się rozwiązało zawiłych kwestyj dotyczących doczesnego żywota.
Czy ciągle trwasz w postanowieniu, dobra Elżbieto, uciekania do Kanady? — zapytała łagodnym głosem.
— Tak, pani, — odrzekła Elżbieta; — muszę iść, niepodobna mi dłużej tu zostawać.
— Ale cóż tam będziesz robiła? Trzeba i o tem pomyśleć, moje dziecię!
Wyraz „dziecię moje“ wypowiedziany zupełnie naturalnie, najlepiej charakteryzuje nam postać Racheli Halliday.
Ręce Elżbiety drżały i kilka łez spłynęło na robótkę, którą była zajęta.
— Jak Bóg da, tak będzie — odrzekła. — Mam nadzieję, że znajdę tam jakiekolwiekbądź zatrudnienie.
— Przecież wiesz, że możesz tu tak długo pozostać, jak ci się tylko podoba.
— Dziękuję wam, ale nie doznam tu nigdy spokoju. — Mówiąc to, spojrzała na Henrysia. — Nie, nie mogę pozostać. Jeszcze przeszłej nocy śniło mi się, że ten człowiek wjeżdżał na dziedziniec.
— Biedne dziecię, — pocieszała ją Rachela, ocierając oczy. — Nie masz się czego trwożyć; Bóg nas zawsze chronił, i do dziś dnia żadnego zbiegłego niewolnika ze wsi naszej nie porwano. Dla czegóżby twoje dziecię miało być pierwszą ofiarą?
Gdy to mówiła, drzwi się otworzyły i do pokoju weszła młoda kobieta, pulchna, rumiana, jak dojrzałe jabłuszko, z wyrazem wesela na twarzy. Ubraną była zupełnie tak, jak Rachela.
— Rut Stedman, — zawołała Rachela, wstając i podając przybyłej obie ręce na powitanie. — Jak się masz, moja droga?
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.
116
Chata wuja Tomasza