Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
123
przez Boecker Stove

— Matka potrafi wszystko, jak zechce, — przerwał młodzieniec, — ale czyż to nie wstyd takie ogłaszać prawa?
— Nie powinieneś w sposób uwłaczający odzywać się o swoich prawodawcach, — odparł poważnie ojciec. — Pan Bóg na to tylko udzielił nam dóbr ziemskich, abyśmy ich używali sprawiedliwie i po ludzku. I dlatego, jeśli prawodawcy nasi wymagają od nas dziesięciny, powinniśmy ją zapłacić bez szemrania.
— Niemniej jednak nienawidzę posiadaczy niewolników! — zawołał chłopiec.
— Zadziwiasz mię mój synu! Twoja matka nigdy cię nie uczyła nienawiści. To, co czynię dla niewolnika, uczyniłbym i dla jego właściciela, gdyby Pan Bóg przyprowadził go do mojego domu w chwili niedoli.
Szymon młodszy zarumienił się po uszy; matka chcąc go pocieszyć, rzekła z dobrotliwym uśmiechem: „Szymon jest dobry chłopiec, tylko jeszcze za młody; jak podrośnie, będzie czynił tak, jak ojciec jego“.
— Spodziewam się, dobry panie, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi ci z naszego powodu, — odezwał się Jerzy smutnie.
— Nie trwóż się, to nasze powołanie na tej ziemi. Skoroby nam zabrakło mocy do znoszenia prześladowań w obronie sprawiedliwości, nie warcibyśmy byli naszego imienia.
— Ale za mnie cierpieć nie powinniście, — przerwał Jerzy, — nie mogę na to pozwolić.
— Nie za ciebie gotowiśmy cierpieć, bądź spokojny; postępujemy tak w imię Boga i ludzkości. — Dzień dzisiejszy przepędzisz u nas, a około dziesiątej zawiezie ciebie i twoich Fineasz Fleczer do pierwszej osady. Twoi prześladowcy gonią za tobą, zwlekać niepodobna.
— Skoro tak, — przerwał Jerzy, — to pocóż czekać wieczora?
— Podczas dnia nic ci nie zagraża, bo każdy mieszkaniec kolonji będzie strzec cię jak przyjaciela, lecz podróżować bezpieczniej nocą.




ROZDZIAŁ XIV.
Aniela.

Promienie zachodzącego słońca pozłacały spokojną, szeroko, jak morze, rozlaną powierzchnię rzeki Mississipi; łany trzciny i smukłe cyprysy kąpią się w złotych promieniach słonecznych; cisza zalega dokoła, przerywana tylko warczeniem kół ciężko obładowanego parowca, płynącego z biegiem rzeki; wpośród nagromadzonych pak bawełny, zalegających cały pokład, spostrzegamy naszego dobrego znajomego, Tomasza, z którym musieliśmy się rozstać na chwilę, aby iść w ślad za innemi osobistościami, zachodzącemi w naszej powieści.
Już to zawdzięczając dobrej rekomendacji swego dawnego pana, już też wskutek łagodnego i spokojnego postępowania, Tomasz powoli potrafił wzbudzić zaufanie nawet w takim jak Haley człowieku. Z po-