Pisma świętego, tak jak bryły złota, każde winno się rozważać oddzielnie, by dokładnie odczuć i pojąć całą ich wzniosłość i potęgę.
Nie — podawaj — w smutek — serca — twego. — W domu — ojca — mego — jest — mieszkania — wiele.
Gdy Cyceron chował swoją ukochaną jedynaczkę, w sercu jego musiał gościć równie niezmierny smutek, jaki w chwili obecnej napełniał pierś biednego Tomasza.
Ale uczony rzymski nie znał tych świętych słów pociechy, on nie tęsknił do widzenia się za grobem, a kto wie — możeby i nie uwierzył.
Ale biedny Tomasz, znajdował w słowach tych źródło pociechy dla swej stroskanej duszy. Prawdy w tych słowach zamknięte, tak były zrozumiałe, tyle w nich widział wzniosłości, iż żadne zwątpienie nie zrodziło się w jego prostoczej piersi. W słowach tych była prawda — a bez tej prawdy, skądżeby czerpał odwagę do życia?
Ileż to razy z książki tej czytał mu jego młody panicz! a on grubemi kreskami popodkreślał miejsca, które jego sercu najwięcej przynosiły ulgi.
W liczbie pasażerów znajdował się na statku młody, bogaty, z dobrej rodziny pochodzący pan z Nowego Orleanu, imieniem Saint Clare. Razem z nim była jego córka, sześcioletnia dziewczynka, zostająca pod dozorem starszej poważnej damy.
Tomasz widywał często ową dziewczynkę, żywą, wesołą, rozkoszną. Kto raz ją zobaczył, pewno nigdy już nie zapomniał tej ślicznej twarzyczki, która pomimo dziecinnego wyrazu, wolną była od pucułowatości, co się zwykle u dzieci w tym wieku zdarza.
Twarz jej nie była piękną pod względem regularności rysów, ale zdradzała inteligencję, co spostrzegał każdy człowiek myślący, który się jej przypatrzył.
Coś dziwnie miłego było w jej układzie, w jej ruchach, w jej całej postaci. Długie, ciemne włosy, ze złotawym odblaskiem, otaczały niby aureolą jej białe, czyste czoło; głębokie spojrzenie jej ciemno błękitnych oczu, ocienionych długiemi rzęsami, sprawiało niezwykłe wrażenie. Wszystko to odróżniało ją od innych dzieci, tak że każdy z podróżnych, spotkawszy ją na pokładzie, oglądał się i śledził ją długo wzrokiem, wówczas gdy ona nie domyślając się nawet wrażenia, jakie sprawiała, biegała po całym statku. Pełno jej było na całym okręcie. Ciągle w ruchu, z usteczkami wpół otwartemi do uśmiechu, z piosenką na ustach, zdawała się być jakimś aniołkiem wszystkich rozweselającym. Nieraz musiał ojciec jej szukać, lecz nigdy nie zasłużyła na słowa nagany; biegała wszędzie swobodna, swawolna.
Ubrana w bieli, z rozpuszczonemi włoskami, niby aniołek przebiegała okręt. Wszyscy ją lubili, wszyscy kochali. Palacz przy kotle, sternik przy sterze, marynarze, ludzie zahartowani i surowi, wszyscy ulegali jej czarowi, uśmiechali się do niej, gdy ku nim biegła, wszyscy też nad nią czuwali i gotowi byli każdej chwili ratować.
Tomasz, obdarzony charakterem czułym i łagodnym, właściwym jego plemieniu, kochający wszystko co niewinne, dziecinne, spoglądał na tę małą istotę z coraz wzrastającem zajęciem. Była ona dla niego
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
125
przez Boecker Stove