Kieszenie jego, napełnione były temi powabnemi wyrobami, przygotowanemi niegdyś dla dzieci jego właściciela, a których teraz trochę ofiarował dzieweczce, lecz z pewnym rodzajem rozsądnej oszczędności; były to przynęty do zrobienia bliższej znajomości.
Pierzchliwa i ciekawa zarazem dzieweczka, niełatwo się oswajała. Uczepiona, niby ptaszek, do jakiej paki bawełny w bliskości Tomasza, patrzała z zajęciem na sztuczne wyroby, które jej pokazywał i rumieniąc się bojaźliwie, przyjmowała od niego te, które jej ofiarował. Z czasem zawarli jednakże bliższą znajomość.
— Jak imię panience? — zapytał pewnego razu Tomasz, kiedy sądził, że już może na to się ośmielić.
— Anielka Saint-Clare, — odpowiedziała mała, — ale ojciec i wszyscy nazywają mię Ewunią. A wy jak się nazywacie?
— Moje imię jest Tomasz. — Ale zawsze nazywały mnie dzieci wujem Tomaszem... tam daleko w Kentucky...
— To dla mnie będziesz także wujem Tomaszem, ponieważ cię bardzo lubię. Dokądże się udajesz, wuju Tomaszu?
— Nie wiem, panno Ewunio!
— Nie wiesz? — zawołała malutka zdziwiona.
— Nie; sprzedadzą mię, a kto kupi, nie wiem.
— Ojciec może cię kupić — zawołała żywo Ewunia. — Wówczas dobrze ci będzie. Ja go o to zaraz poproszę.
— Bardzo dziękuję, moja mała pani — rzekł Tomasz.
Statek zatrzymał się dla nabrania paliwa; Ewunia posłyszawszy głos swojego ojca, pobiegła ku niemu, a Tomasz poszedł pomagać robotnikom.
Ewunia i jej ojciec, oparci o zewnętrzną galerję, patrzeli, jak statek oddalał się od przystani. Już koło zrobiło kilka obrotów, kiedy statek niespodzianie się wstrząsnął, dziewczynka straciła równowagę i wpadła w wodę. Przerażony ojciec chciał się rzucić za nią, lecz ktoś go wstrzymał z tyłu, ktoś, co widział, że już dzieweczkę kto inny, zręczniejszy, ratował.
W chwili wypadku znajdował się właśnie Tomasz na wierzchnim pokładzie przy samej galerji. Widział, jak Ewunia wpadła w wodę i znikła; w mgnieniu oka rzucił się za nią. Z jego szeroką piersią i silnemi ramionami, nie trudno było utrzymać się na wodzie, dopóki dziecko nie wypłynęło po paru sekundach na powierzchnię. Pochwycił ją i płynął wzdłuż statku, aż oddał ją w ręce marynarzy, którzy zewsząd wyciągali ku niej ręce. Ojciec zaniósł ją zemdloną do kajuty kobiet, gdzie, jak to w takich razach bywa, zrobiło się zamięszanie i nieopisana wrzawa, co jeszcze bardziej zmęczyło dziewczynkę i opóźniło jej powrót do życia.
Nieznośny panował upał, kiedy pod wieczór dnia następnego statek nasz zbliżał się do Nowego Orleanu. Kto co miał z pasażerów, tłumoki, kufry, bagaże rozmaite, starał się skupić, powiązać, żeby być gotowym do wyjścia.
Na tylnym pomoście siedział z rękami założonemi nasz przyjaciel