Kto podróżował w Stanach Nowej-Anglji, ten niewątpliwie przypomni sobie, że widział w jakiejkolwiek ustronnej a ponętnej osadzie, wielką farmę, szerokie, starannie zrównane i wysłane darnią podwórze, ocienione wiankiem szerokolistnych klonów; przypomni sobie też zapewne ów porządek, ów spokój, który się wokoło rozlewa. Wszystko tu na swojem miejscu, we wszystkiem widzimy ład; żaden kołek w parkanie się nie chwieje, żadnej skazy niema na zielonej darni podwórza, żadnej suchej gałązki w klombach pod oknami. Podróżnik przypomni sobie zapewne owe obszerne czyste komnaty w domach mieszkalnych, w których zda się, że nic nie robią, gdzie każdy przedmiot ma swoje ściśle oznaczone miejsce, gdzie cała gospodarka porusza się z akuratnością zegaru, który w takt uderza w kącie od czasów pradziada. W tak zwanym pokoju bawialnym soi mocna oszklona szafa z książkami; na jej półkach widnieją książki sławnych pisarzów, a także treści religijnej.
W salonie nie ujrzysz uwijającej się służby. Ład i porządek utrzymuje sama pani domu. Trudno zgadnąć, kiedy to wszystko zrobić zdoła, bo ile razy i o którejkolwiek porze wejdziesz do domu, wszystko znajdziesz uporządkowane. Nawet w kuchni, gdzie nieomal codziennie piorą bieliznę, nie znajdziesz nigdzie pyłku nawet, a podłoga biała jak mleko.
W jednej z takich farm i wpośród takiej patrjarchalnej rodziny, panna Ofelja spędziła około czterdziestu pięciu lat cichego, spokojnego życia, aż Saint-Clare zaproponował jej podróż na Południe i zabawienie u niego w gościnie. Pomimo tego, że była najstarszą córką pomiędzy liczną gromadką rodziny, ojciec i matka zawsze uważali ją za dziecię, i dlatego projekt jechania do Orleanu przestraszył w domu wszystkich. Osiwiały, sędziwy ojciec wydobył z bibljoteki atlas geograficzny, wynalazł długość i szerokość geograficzną miejsca, na którem leży miasto, a potem przeczytał uważnie Podróże na Wschód i Południe przez Flinta, dla dokładnego poinformowania się o miejscowości, do której zapraszają jego córkę. Poczciwa staruszka-matka, wypytywała się troskliwie, czy to prawda, co mówią, że Nowy-Orlean to gniazdo wszelkiego zepsucia? i dodawała, że jej samej się zdaje, iż jechać do Nowego-Orleanu znaczy to samo, co na wyspy Sandwichskie, lub do jakich dzikich bałwochwalców.
Niezadługo rozniosło się po całem miasteczku, że Ofelja Saint-Clare zamierza z krewnym swoim jechać do Nowego Orleanu. — Proboszcz, który serdecznie sprzyjał partii abolicyjonistów, wpadł w głęboką zadumę, czy aby wycieczka panny Ofelji do jednego ze stanów obstających za niewolą, nie będzie uważaną na Południu za dowód sprzyjania niewolnictwu, i tym sposobem głębiej jeszcze pogrąży ich umysły w zgubnem obłąkaniu. Przeciwnie rzecz się miała z doktorem, który należał do gorliwych kolonizatorów: jemu się zdawało, że panna Ofelja powinna koniecznie jechać do Orleanu, aby tameczni mieszkańcy przeświadczyli się, że jakkolwiek idą sprawy, tubylcy jednak źle im nie życzą; przekonanym był, że potrzeba niekiedy dodać otuchy mieszkańcom południowym. Gdy zaś opinja publiczna nabrała zupełnej pewności o rzeczywistych zamiarach panny Ofelji, obsypano ją ze wszech stron zaprosinami na herbatę, a do kogo tylko poszła, wszędzie omawiano jej plany
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.
136
Chata wuja Tomasza