— Murzynów! — dokończył pan Saint-Clare — tego nie zdołałabyś przemóc na sobie... Czy tak?
— Muszę się przyznać, że tak. Jakże to można? — Pan Saint-Clare rozśmiał się i wyszedł na werandę.
— A gdzieżeście? Chodźcie tu wszyscy! — zawołał. — Czyście radzi, że przyjechałem? — Mówiąc to przechadzał się od jednego do drugiego, i kolejno podawał wszystkim rękę. Usuńcie dzieci! — dodał potknąwszy się o czarnookiego mulata, który leżąc na posadzce, przebierał rękoma i nogami. — Jeśli którego nadepnę, niech się do mnie zgłosi.
Głośne śmiechy i życzenia zdrowia kochanemu panu rozlegały się wokoło, który tymczasem obdzielał swą służbę drobną monetą.
— No, a teraz idźcie sobie z Panem Bogiem! — rzekł, i cała gromada, czarnych i miedzianych postaci znikła za drzwiami. W ślad za nimi udała się Ewunia z ogromnym workiem, który w powrocie przez całą drogę naładowywała jabłkami, orzechami, cukierkami, kawałkami wstążek i tym podobnemi drobiazgami.
Wróciwszy do komnaty, spostrzegł pan Saint-Clare Tomasza, stąpającego z nogi na nogę i widocznie niewiedzącego co z sobą począć, gdy tymczasem pan Adolf oparty łokciem o kratę galerji, ze szkiełkiem na oku, mierzył go wzrokiem od stóp do głowy.
— Ach, ty niedołęgo! — zawołał Saint-Clare, odrywając mu szkiełko od oka, — także to godzi się obchodzić ze swym towarzyszem? — Ale co ja widzę, zdaje mi się, Adolfie, — dodał dotykając palcem jego atłasowej kamizelki, którą ten tak się pysznił — zdaje mi się, że to moja kamizelka?
— O, panie! ta kamizelka cała zlana winem, cała splamiona! Taki wielki pan, żadną miarą nosić jej nie może. Otóż zdało mi się, że ją wziąć powinienem: dla biednego jak ja murzyna, to dobra.
Adolf potrząsnął głową i z wdziękiem pogładził ręką naperfumowaną czuprynę.
— Teraz zaprowadzę Tomasza pokazać pani — rzekł pan Saint-Clare — a potem odprowadzisz go do izby czeladniej. Tylko proszę cię, nie odgrywaj przed nim pana; on wart dwóch takich, jak ty, mizgusiów.
— Pan zawsze lubi żartować, — odrzekł uśmiechając się Adolf; — cieszę się niezmiernie, że widzę pana w tak dobrem usposobieniu.
— Chodź tutaj, Tomaszu — rzekł Saint-Clare, zwracając się ku drzwiom salonu.
Wszedłszy do środka, z podziwieniem oglądał się Tomasz wokoło po aksamitnych kobiercach, ogromnych zwierciadłach, obrazach, posągach, jedwabnych zasłonach, wszędzie przepych, o którym nie miał przedtem pojęcia, — i jak niegdyś królowej Sabie, gdy weszła przed oblicze Salomona, tak i jemu zabrakło w piersiach tchu; lękał się stąpać na kobierzec.
— Spojrzyj Maryniu, — przemówił Saint-Clare, wprowadzając Tomasza, — kupiłem ci woźnicę, jakiego sobie życzyłaś; jest trzeźwy i pojedzie z tobą tak wolno, jak na pogrzeb, jeśli będziesz tego sobie ży-
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.
143
przez Boecker Stove