czaje; ale ponad tem uroczem marzeniem przesunie się i zawiśnie przerażający cień prawa. Dopóki prawo wszystkie te ludzkie istoty z bijącem sercem i z uczuciem będzie uznawało za przedmioty, należące bezwarunkowo do właściciela, tak długo nieszczęśliwy stan interesów, albo śmierć ludzkiego plantatora, pod którego ojcowską opieką znajdowali biedni murzyni zabezpieczenie swego bytu, łagodne obejście i przyjazną radę, może ich oddać w inne ręce, skazać na życie pełne udręczeń, bez nadziei wyzwolenia, pracy bez końca i wytchnienia. Nie możemy pochwalać niewolnictwa, chociażby najrozumniej i najoględniej zorganizowanego.
Pan Szelby był człowiekiem dobrym; z ludźmi obchodził się łagodnie; pamiętał o wszystkiem, coby mogło przyczynić się do polepszenia ich bytu i zdrowia, — ale nieszczęśliwy przypadek wciągnął go w przedsiębiorstwa niepewne, naraził na straty znaczne, wskutek czego popadł w długi. Obligi[1] jego wpadły w ręce Haleya. Szanowny czytelnik zrozumie obecnie stosunek Haleya do pana Szelby.
Elżbieta, stojąca pode drzwiami, posłyszawszy kilka urwanych słów, łacno się domyśliła, iż gość proponował jej panu, aby przedał mu jednego z niewolników.
Wychodząc z pokoju wraz ze swoim Henrysiem, miała wielką ochotę podsłuchać dalszą rozmowę, ale pani ją zawołała, — musiała więc odejść.
Zdawało jej się jednak, że handlarz chce kupić jej syna... Głos matki nie myli nigdy! Serce jej biło gwałtownie i mimowoli przycisnęła tak silnie syna do swej piersi, iż chłopak z zadziwieniem spojrzał jej w oczy.
— Elżbieto, co ci jest? — zagadnęła pani Szelby, spostrzegłszy, jak w jednej chwili jej garderobiana przewróciła dzbanek z wodą, krosienka, i zamiast jedwabnej sukni, którą kazała sobie podać, przyniosła jej peniuar[2].
Elżbieta zadrżała.
— Ach pani!... — wymówiła głosem niepewnym; wzniosła oczy ku niebu, zalała się łzami i padła na krzesło.
— Elżbieto, co ci się stało?
— Ach pani, dobra moja pani! — zawołała młoda kobieta. — W jadalnym pokoju był handlarz... rozmawiał z naszym panem... słyszałam, jak rozmawiał.
— No i cóż? Przypuśćmy, że tak było, cóż to ciebie, nierozsądna, może obchodzić?
— Ach pani! czy pani wierzysz w to, że pan się zgodzi na sprzedaż mojego Henrysia?
I biedna kobieta z konwulsyjnym płaczem upadła znowu na krzesło.
— Sprzedać Henrysia?... Skąd ci przyszła do głowy taka niedorzeczna myśl! Przecież wiesz doskonale, że twój pan nie ma stosunków z handlarzami południowych prowincyj i nigdy nie sprzedaje swo-